Godzina 8:47 rano, czyli zdecydowanie za wcześnie
na wykazywanie funkcji życiowych. Jadę autobusem Warszawskiego Transportu
Miejskiego i tak sobie patrzę na zblazowanych ludzi obok mnie jednym okiem i
pół, bo standardowo niedowidzę z niewyspania. Stoją obok mnie uczepieni poręczy
ze spojrzeniami jasno świadczącymi o poniedziałkowej niedoli. Wszyscy w
ekranach ajfonów albo innych fonów, uwagi by nie zwrócili, gdyby Iron Man bił
się z Hulkiem tuż za oknem. A że ze mnie typ, co mu się szybko oczy męczą od
ekranu, za ciekawsze obiekty obserwacji uznaję ludzi. Zauważam kilka okazów
Typowej Polki po dwudziestym roku życia. Metr sześćdziesiąt pięć w trampkach, farbowane
włosy do pasa, spodnie rurki, kurteczka z ekoskóry i zamiłowanie do biżuterii
firmy Lilou. Jedzie 182 więc pewnie studiuje na APSie. Pewnie wyląduje w
korpo jak 90% absolwentów tej uczelni. Te twarze. Moja twarz w odbiciu w
szybie. To mój przystanek, no, wysiadaj, bo już dawno wszyscy wyszli, a ty nadal
siedzisz, bo spać na stojąco trochu ciężkawo.
Zarabiam na rzeczy, na które nie mam czasu
Dosłownie dwa
dni po tym, jak odeszłam z pracy, ruszyłam w podróż na koniec świata z moim
chłopakiem. Od miesięcy jechałam na automacie. Byłam okropnie zmęczona.
Jeździłam już przecież na wakacje - ale nigdy na dłużej niż dwa tygodnie. Miesiąc
w tropikalnym kraju był wystarczająco długi, aby to, czy jest poniedziałek, czy
sobota przestało mieć znaczenie. Dużo się przemieszczaliśmy bez GPSu i chociaż
nie robiliśmy zbyt wielu wymyślnych rzeczy, bo wyjazd był raczej z tych
niskobudżetowych, nie było rutyny, a każdy dzień był superekscytujący! Mimo
tego czułam dużo spokoju zamiast adrenaliny - żyłam w danej chwili, zapominając
o martwieniu się o przyszłość. Już po jednym dniu na miejscu dotarło do mnie,
że istnieje tyle miejsc na świecie, których jeszcze nie zobaczyłam i tyle
rzeczy, które chciałabym zrobić...
Myślałam, że
wystarczy miesiąc, góra dwa, aby usunąć podróżniczy wirus z mojego organizmu.
Ale jak wróciłam do Warszawy, wkrótce znów wystartowałam w wyścigu szczurów.
Wszystko od nowa zaczęło kręcić się wokół pieniędzy. Miałam znów wrażenie,
że nie osiągnęłam w życiu wystarczająco dużo. Pomimo wkładania
stu procent, wciąż miałam wrażenie, że jestem jakaś niedorozwinięta umysłowo i
pozostawałam w tyle. Moje życie
znów toczyło się dla tej jednej w miesiącu chwili satysfakcji na widok wypłaty
na koncie, wiedząc, że to ona określi, co będę mogła dalej robić w życiu…
Szalona
podróż w nieznane zakątki świata paradoksalnie pomogła mi odnaleźć zagubiony w
życiu rozsądek i sens. Zrozumiałam, że co mi z tej całej zarobionej kasy, skoro
mam niby tylko dwadzieścia osiem lat, a napieprza mnie w krzyżu jakbym miała
osiemdziesiąt, a w momencie kiedy nie zapierdalam do biura, jedyną rzeczą na
jaką mam siłę i ochotę, to położyć się do łóżka, żeby się wreszcie wyspać. Od
momentu, gdy to do mnie dotarło, nic już nie jest takie samo i trudno mi
znaleźć spokój w środowisku, w którym przebywam. W Warszawie. W Polsce. Ale o
tym będzie w innym tekście.
Choruję na depresję, ale dzięki ciężkiej pracy,
wytrwałości i nie poddawaniu się, teraz choruję na zaburzenia lękowe i depresję
Musisz zacisnąć zęby i przetrwać, potem będzie lepiej. Dasz sobie radę. Więc próbowałam, zaciskałam zęby, ale lepiej nie było. Po trzech latach walki z samą sobą, gdy płakałam średnio trzy razy dziennie bez powodu i sensu, ostatecznie wylądowałam u psychiatry, który wręczając mi receptę powiedział tylko pięć słów: „Depresja. Widzimy się za miesiąc.”
Zarabiałam cały czas tą kasę, po to żeby i tak wydać ją na terapeutę. Super. Więc dalej nie mam ani kasy, ani czasu i siły, żeby wreszcie robić co chcę, jakby mało mi było frustracji. Jestem typem ambitnym, perfekcjonistycznym i okrutnie wręcz krytycznym wobec siebie samej, ale na kozetce wcale nie lekko mi przyszło skrytykować samą siebie za ostatnie trzy lata życia i spojrzeć prawdzie w oczy, że tak naprawdę nie obchodzi mnie wstawanie pięć razy w tygodniu o szóstej trzydzieści rano, po to, aby udać się w trzydziestominutową kolebotankę komunikacją miejską w otoczeniu smutnych twarzy, które mnie nie obchodzą, tylko po to, aby przez większość dnia siedzieć za biurkiem w miejscu, które mnie nie obchodzi i rozwiązywać cały dzień problemy ludzi, którzy mnie nie obchodzą, zamiast moich własnych. Auć. No trudno.
Cztery tysiące złotych, ale brutto, proszę Pani.
Tyle mi proponowali potencjalni pracodawcy po pięciu
latach studiów, trzech latach w biurach i po jakiś 6 latach uczenia ludzi
języka obcego. No, jak szmatą w twarz. Zmiana pracodawcy i stanowiska nie
wniosłaby zmiany, której tak bardzo potrzebowałam. Nowe biuro, a ta sama
kultura pracy to żadna zmiana. Zrobiłam zatem szybką matematykę, nie była
skomplikowana: okazało się, że mogłabym pracować JEDEN, maksymalnie DWA, pełne
dni w tygodniu i zarobiłabym miesięcznie wystarczająco, aby pokryć niezbędne
wydatki, a przez pozostałe sześć dni mieć czas na odpoczynek i robienie tego,
co kocham.
Chrzanić bycie niewolnikiem kogoś innego. Większość
ludzi faktycznie ledwo pracuje trzy z ośmiu godzin dziennie w biurze, a resztę
spędza pozorując pracę i pielgrzymując do kuchni po dwudziestą piątą kawę. Gówniana
praca z domu nie przeszkadza tak bardzo, jak praca w toksycznym, nieproduktywnym
środowisku. Ludzie pytają, czy nie oszaleję siedząc w chałupie całymi dniami?
Nie. Co więcej - jest to o wiele lepsze, niż słuchanie Grażynki, która
codziennie nawija ci o swoich dzieciach. To smutne, że tak bardzo
infantylizowaliśmy miejsce pracy, że pracownicy odczuwają potrzebę przepraszania
za życie osobiste. Nie muszę nikomu mówić, że się spóźnię z powodu wizyty u
lekarza. Każdy pracuje w innym, własnym tempie. Ja wybieram, jak i kiedy
wykonam swoją pracę. Nikt nie sprawdza mojego zegarka. Ufam tylko sobie, że
wykonam swoją pracę i tylko ja odpowiadam za zadowolenie klienta i moje własne.
Zrezygnowałam z szukania pracy dla kogoś, aby uczynić priorytetem moje własne zdrowie i samopoczucie, pracę w niepełnym wymiarze godzin i odpowiednie zarządzanie budżetem, ponieważ chcę mieć więcej czasu na robienie rzeczy, w których widzę sens, zamiast podporządkowywać się pracom, na których szczególnie mi nie zależy.
Nigdy nie chciałam pracować na luksusowy dom, auto i kolacje w najlepszych restauracjach mojego szefa. Oddanie za pieniądze 40 godzin życia tygodniowo firmie, która z mojej perspektywy nie robi za wiele, aby ten świat uczynić lepszym, nie podpada pod moje marzenie, aby móc robić coś, co da mi poczucie, że robię w życiu coś dobrego. Pracuję nad własnymi projektami, które powoli zamieniają się w biznes, dzięki czemu mogę uciec od wyścigu szczurów. To nie jest jakiś wydumany amerykański sen. Istnieje różnica między pracą dla siebie, a pracą dla kogoś innego. Samozatrudnienie daje wolność i wolę poświęcić te same godziny pracy dla siebie, niż na spełnianie cudzych marzeń.
Jestę artystę
Ludzie z jakiegoś powodu uważają, że bycie artystą
jest hot. Nie wiem, czy wyobrażają sobie sexi laskę siedzącą w staniku Victoria’s
Secret przy sztaludze, czy coś takiego? Oj, chciałbym tak wyglądać pracując! Bycie
artystą to siedzenie 24/7 w starych, rozciągniętych legginsach i wydłubywanie
farby z włosów przy ciągłym zmęczeniu oczu. Niektórzy mówią, że bycie artystą
to nie prawdziwa praca. A co to jest prawdziwa praca? Wytłumacz mi jak
pięciolatkowi.
Możesz nie zgodzić się z moim stylem życia z wielu powodów. Ja chcę mniej wszystkiego, a w świecie, który sprawia, że czujesz się jak nieudacznik, gdy nie zapierdalasz żeby się nachapać więcej dla samego faktu posiadania, potrzeba trochę odwagi, aby stanąć okoniem. Jeśli komuś przeszkadza fakt, że nie jem gruzu i nie haruję 16 godzin dziennie by zarobić pinionszki kosztem swojego zdrowia za półdarmo, to trudno. Jakoś będę z tym żyć. Niech te osoby proszę przyjmą do wiadomości, że nie wszystko w życiu kręci się wokół pieniędzy. Nie kasa, a piękno, miłość i wolność są wartościami, dla których uważam, że warto żyć i pracować. Amen kurde!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz