14.10.2016

forma-reforma


Pam-pa-ram, zada-mam! Wybaczcie, że świecę czterema literami na głównej, ale onegdaj, ongiś, a dla młodszego pokolenia po prostu kiedyś, obiecałam Wam na Facebooku, że zdradzę tajemnicę mojej formy. Poza tym, jak pokazują statystyki, jest to nadzwyczaj skuteczny attention catcher #chwytmarketingowy.
Nie przeczytasz jednak w tym poście, że ćwiczyłam z Chodakowską. Krzywisz się właśnie? A ja nie. I nie, wcale nie uważam, że jest babochłopem.
Nie będzie to również tekst motywacyjny pt."spełniaj marzenia, nie ma siedzenia".
Nie otrzymasz recepty na spalenie stu kilo sadełka w godzinę.
Za to będą zdjęcia. I kilka szczerych wyrazów składających się w zdania. Zdania nie owinięte w bawełnę, może odrobinę ekshibicjonistyczne, a na pewno prawdziwe. Czytaj zatem dalej.

Dobrego złe początki

Wszyscy, którzy mnie znają już nie jeden rok wiedzą, że zawsze byłam tą, która na ulicy zwracała uwagę chwiejąc się na obcasach przyprawiających o lęk wysokości, które wieńczyły nóżki grubości zapałki. Pochłaniałam w tempie mrugnięcia powieką cztery wypasione kanapy z kiełbą i majoneziorem na śniadanie, a na obiad michę wypchaną po brzegi spaghetti, na kolację pizzę full opcję zagryzioną całą Milką, a waga nie ruszała ani o gram. O, dzięki ci genetyko!

Nasłuchałam się w życiu komentarzy, których samej Ani Rubik już wychodzą uszami, w stylu "zjedz kanapkę". No, przecież jadłam te kanapki. I czułam się świetnie ze swoim ciałem. Kompleksy były dla gimnazjalistek z pryszczami na nosie. Koleżankom na mój widok wychodziła żyła, a ja byłam szczęśliwa, atrakcyjna, wesoła i wcinałam co chciałam. Kto reflektuje na serowe Cheetos? Anyone?

Cóż, człowiek jest jednością ciała i ducha - jedno nie funkcjonuje dobrze bez drugiego. Pewnego naprawdę słonecznego dnia zmuszona "przejść" na najgorszą dietę ever - 0/10, słabe to, nie polecam, schudłam 8kg. Moja waga wyjściowa wynosiła 57kg. Wykonaj sam matematykę. Przy wzroście 172 cm nareszcie mogłam startować do Top Model, ale to wcale nie był powód do zadowolenia. Wyglądałam mniej więcej jak Chupa-Chups.
Po paru miesiącach bycia aktywnym, tak jak mniej więcej aktywne są zwłoki, chciał nie chciał, trzeba było wyjść z bunkra. Pod wpływem impulsu, nie wiem, chyba z niebios, nabrałam siły, aby ruszyć w podróż w nieznane. Ene due rike fake - siłownia!


Ja na początku sierpnia 2015

Zrozumiałam, że płakanie nie przynosi korzyści. Bo nic nie zmienia. Daje chwilowe ujście emocjom na pewno, ale skutecznie utrudnia pójście dalej, jak nieznośna guma do żucia przyklejona do podeszwy. Kręcisz się i kręcisz bez sensu jak ten biedny chomik w swoim kołowrotku, aż w końcu padasz z wycieńczenia. Jednym słowem: bez sensu. Zostało niewiele gorszych rzeczy, które mogły się jeszcze przydarzyć. Czas wyjść ze skorupy. Skorupa zrobiła się miękka, a dupa już twarda, więc nadejszła wielkopomna chwila na zmiany.
Mając w perspektywie, że tracę najcenniejszą rzecz na świecie, czyli SWOJE ZDROWIE, uświadomiłam sobie, że nie mam do siebie za grosz szacunku. Okazało się, że to ja właśnie jestem tutaj najważniejsza. Nie zmienię nikogo, ale mogę zmienić siebie. Do dzieła.

A zmiany chyba wymyślił sam diabeł. W imię nowej zasady, którą od tej pory wyznawałam pt. "what the hell", udałam się na najbliższą siłownię, chociaż całe życie najszczerzej nienawidziłam sportu. Weszłam na siłownię: no tak, sami faceci (nie żeby to była jakaś tragiczna rzecz). Zobaczyłam człowieka w koszulce z napisem "Trener", który nie wyglądał na pierwszy rzut oka jak psychopatyczny sadysta więc podeszłam do niego z nieco przestraszoną miną pytając: "Czy Pan jest tu trenerem? No to... ja chciałabym potrenować."
Dostałam pierwszy w życiu plan treningowy i usłyszałam hasła: "dieta", "masa" oraz "białko". Panie, a czo to takiego?

I nastała światłość. Euforia, fajerwerki, endorfiny. On ma na imię Trening. Chyba się zakochałam.

Jednocześnie po cichu uwikłałam się w romans na boku z Dietą. Trening nie miał nic przeciwko. Razem stworzyliśmy dobrany trójkącik, któremu na imię Zdrowy styl życia.

Szczegóły? Proszę uprzejmie. Dieta była zbilansowana. Urozmaicona. Indywidualnie dopasowana. Nie tylko ryż z kurczakiem, chociaż Panie i Panowie, o jakiej masie mowa bez ryżu z kurczakiem?! Ale nie jakieś dukany, kapuściany i inne kardashiany z cosmopolitan.pl, tylko prawdziwe jedzenie. Mięso. Całe kontenery. Masa musi być z masy.
Protip: z ciastek nie robi się masa. Chyba, że tłuszczowa.

Dodatkowo prozdrowotnie, bo głównie o zdrowie w tym wszystkim chodzi:
Cukier out.
Pszenica out.
Mleko out.
Soki out.
Niezdrowe przekąski out.
To była prawdziwa tragedia. Ogłoszono żałobę narodową. Uroczystości pogrzebowe naleśników z serem, pizzy, pączków z lukrem, kanapek, pierogów, gorącego kakao, czekolady, sernika, lodów i skrzydełek z KFC były długie, smutne i zalane potokiem łez.

Jako, przynajmniej na początku, niezbyt satysfakcjonujący zamiennik ulubionych smakołyków otrzymałam: mięso na kilogramy, jaja, orzechy, superfoods, ryby i tłuszcz.
Radykalne zmiany wymagają radykalnych środków. Wywaliłam wszystko z lodówki i szafek. Oddałam rodzinie i znajomym. Stałam w sklepie przed półkami ze czekoladą obgryzając paznokcie i kołysząc się jak w chorobie sierocej.
Jadłam zdrowe 2500kcal przez 6 miesięcy, żeby wrócić do swojej wagi i do zdrowia. Dużo? Niespecjalnie. 90% osób nie zjada nawet swojego dziennego podstawowego zapotrzebowania. Tak, zjadacie ZA MAŁO i dlatego tyjecie. Przysiady, wyciskanie złomu przerzucanie. Ale mam bica, ho ho!


Na drugim zdjęciu ważę 12kg więcej, niż na pierwszym. I mam na sobie dokładnie te same spodenki.

Utyłam i to była oznaka powrotu do zdrowia. Zaczęłam nie jeść, a odżywiać się. Wynik tego eksperymentu mógł być tylko jeden: pozytywny.
Odrastające włosy sterczące na wszystkie strony jak u Tiny Turner w teledysku do "What's Love Got To Do With It", skóra jak u niemowlaczka, pupka jak dwie gałeczki lodów, a figura jak u aniołka Victoria's Secret. Aż musiałam założyć zeszyt na komplementy.


Po 6 miesiącach "masy"

 I prawo życia człowieka: jak jest dobrze, to musi być źle.

"Najpierw masa, potem rzeźba" - prawda aktualna zarówno dla kulturystów, jak i artystów.
Cel osiągnięty - potrzebuję nowego. Serio, jestem nie do zniesienia. 

Jedną z moich licznych zalet jest to, że to co jest nigdy mi do końca nie wystarcza, bo wiem, że zawsze można lepiej. Szukam zawsze najlepszego sposobu i jak już się za coś biorę, to najlepiej jak potrafię. Jestem perfekcjonistką i lubię mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. Tylko, że ten guzik w spodniach teraz się nie dopina. Ups. I co teraz?

Coś poszlo nie tak. Czasem się okazuje, że dopiero dostając to, czego wydaje Ci się, że pragniesz najbardziej, dociera do Ciebie, że to wcale nie TO i że wcale tego nie chcesz.

Na początku było super - nareszcie wyglądam jak kobieta, a nie jak zasuszony szczur, ale z czasem przestałam radzić sobie ze zmianą. Ciało nadal się zmieniało i przecież tego chciałam. Ale weź już przestań, już stop! Frustracja. Chwila, chwilunia, czekaj...
Za własne ciężko zarobione złotówki w kwocie trzycyfrowej i o iście katorżniczej godzinie zawlokłam swoją skromną osobę na wątpliwe poranne przyjemności. Znam lepsze.
No i kicha skisła jak ogórki kiszone. Wyniki badań poleciały sobie w kosmos, a ja zostałam na planecie Ziemi topiąc się w oceanie łez.
Chorowanie ssie. Jak macie wybór, nie chorujcie. Tak, macie wybór jak wygląda wasze zdrowie: to co wsadzacie do jamy gębowej, przeżuwacie i połykacie warunkuje stan Waszego zdrowia. Kropka.
Ja wyboru nie miałam. To ma nawet nazwę w medycynie.

Ale jak to, Ty już nie chcesz iść na siłownię?

Badania, leki, nowa dieta. Patrycja się odchudza. Jazda do psychologa, a nie do trenera! Easy, tylko że jej ciało postanowiło przybierać 3kg miesięcznie i gdyby nic nie zrobiła, to z Top Model awansowałaby prosto do Weight Watchers.

Nowa dieta? 1600kcal. Trening 6 razy w tygodniu. Poza tym białko, białko, białko, interwały, białko. Błogosławieni Ci, którzy wynaleźli mięso. Teraz mogłabym jeść tylko to.
Bukiet róż? A idź mi z tym! Przygotuj mi na kolację pysznego steka, a wyjdę za Ciebie za mąż.

Efekty osiągnęłam miesiąc wcześniej niż było to planowane. Ciało wyglądało znów bardzo dobrze. Ukryte koszty? No jak zwykle małym druczkiem, a ja mam słaby wzrok.
W niechcianym gratisie dostałam zjazd psychiczny z górki na pazurki. Teleportacja w inny wymiar rzeczywistości. W brzuchu mi nie burczało, ale szalałam z niedożywienia i podenerwowania. Na koniec stwierdziłam, że efekt był nieproporcjonalny do wysiłku. Nie mogłam patrzeć dłużej na hantle.

Stając twarzą w twarz z ograniczeniami i wymaganiami, którym z całej siły starasz się sprostać, dopiero poznajesz to, co w Tobie siedzi. Ja np. odkryłam, że jestem masochistką. A Ty?

Moje słowo na niedzielę: jeśli gardzisz osobami otyłymi, spróbuj odchudzania i pogadamy za 2 miesiące. Zakład, że nie wytrzymasz tyle?

Pytanie o sens bytu ludzkiego

Jak to jest: lepiej być grubym, ale szczęśliwym? Odmawianie sobie przyjemności, to marnowanie sobie życia?
Ciężki temat. Bo zawsze są dwie strony medalu - w tym wypadku bez wyjątku. Coś kosztem poświęcenia czegoś.
Najlepsze rozwiązanie? Zrób sobie bilans zysków i strat i wybierz to co Tobie daje szczęście. Znasz siebie sam najlepiej. Wybierzesz słusznie. Resztę olej. Chyba najważniejsze jest to, aby być szczęśliwym, prawda?

Ostatni krzyk rozsądku

Przetrwałam okres ogłupienia: "pączka ociekającego lukrem, którego uwielbiam, już nie zjem, bo to nie dość, że gluten i zero wartości odżywczych, to jeszcze cellulit murowany. Czekolada to przecież sam cukier = biała śmierć po uprzedniej cukrzycy. Pizza - już wiesz skąd te krągłości u Włoszek." Gluten, tłuszcze nasycone, cukier, laktoza - można tak w nieskończoność.
Jeśli zawęzić krąg produktów spożywczych, najlepsze dla zdrowia okazuje się być powietrze. Można też próbować odżywiać się też światłem, jak niektórzy.

Bycie fit jest super. Ale niewielu z nas zdaje sobie sprawę jak takie życie naprawdę wygląda.  Piękne kaloryfery z Instagrama to efekt przeprowadzki na siłownię, a ja tak lubię swoje mieszkanko więc nigdzie się nie wybieram! Wg fitnessowych standardów mój rozmiar to słoniowe XXXL. Chudszy, czy przy kości to nie gwarant fajności!



Reżim treningowy nauczył mnie świadomości siebie. Poznałam ile mam w sobie siły. Dbam o siebie. W końcu. I szukam równowagi.
Nie mam w naturze tak łatwo się poddawać i walczę dalej o zdrowie. Muszę najpierw się przekonać, że zrobiłam WSZYSTKO co się dało, ale taką wytrwałość też musiałam wypracować. Ty też możesz. Walcz o siebie i ze sobą. Będzie super.

Zainteresowani szczegółami mojej diety? Podglądaj codziennie co zjadam na Instagramie i daj znać w komentarzu! Napiszę specjalnego posta!

Wasza Patsycatsy















Mam na sobie:

strój kąpielowy - no name (SH)
bransoletka - Sinsay
okulary - Sinsay
szminka - Golden Rose Velvet Matte nr. 18


18.05.2016

jak zmienić swoje życie na lepsze w 1 sekundę


Niedawno www.patsycatsy.com świętowało okrąglutki 100 wpis (pam-pa-ram, fanfary!) Starowince stuknęła setka!
Dlatego dziś pragnę podzielić się z Tobą wyjątkowym postem z pięknymi, neutralnymi szarościami przełamanymi akcentem czerwieni. Takie ultrakobiece, delikatne, ale podkręcone wyrazistym kolorem zestawienie nada Ci pewności siebie i szyku. Uwielbiam! Ale to nie koniec...

Skorzystam z okazji i opowiem Ci pewną historię. Posłuchaj...

Była sobie dziewczyna. Nie dość, że faceci w metrze gapili się na jej długie nogi i wąską talię, to jeszcze rodzice zanim było za późno zdążyli jej wlać oleju do głowy. Zatem jak na ogarniętą laskę przystało, rozumiała, że jak nie zapłaci rachunku za prąd, to go wezmą i odetną, a żeby zapłacić za ten rachunek, należy z bólem 5 razy w tygodniu rozlepiać oczy o katorżniczej godzinie, aby przemieścić się do miejsca, gdzie się robi rzeczy w zamian za walutę, za którą nie tylko płaci się rachunki, ale także kupuje m.in. wkład do lodówki, albo kolejną parę butów. Umiała parę rzeczy, głowa jej codziennie puchła od pomysłów, a i dwóch lewych rąk w kuchni nie miała. Spaghetti jej autorstwa przyprawiało o ślinotok sąsiada z dołu. Potrafiła zjeść kubełek skrzydełek z KFC, sama opędzlować całą pizzę, a na deser bez żadnych wyrzutów sumienia uraczyć się naleśnikami z nutellą i bananem oglądając przy tym na Facebook'u rozczulające ją kociątka. Ogarniała, bo była naprawdę pracowita, nie zdając sobie do końca z tego sprawy i chyba dlatego nigdy nie zrozumiała, dlaczego zbierała piątki na uczelni, chociaż wcale w jej mniemaniu za specjalnie się nie wysilała. Nie chodziła ubrana w koszulki z napisem "najlepszy towar w mieście" i wiedziała, że legginsy to nie spodnie, za świadomość czego wielu ją podziwiało i lubiło, no i też za to, że miała ten czar, mnóstwo ciepła i wrażliwości, o których wciąż mówili, za co dziękowała racząc swego rozmówcę charakterystycznym, rozbrajającym uśmiechem. Zawsze brała się za coś na 100%, dlatego wszystkiemu co bardzo kochała, bez wahania oddawała całe swoje serce. Nie no, ideał, pomyślisz, dawaj mi tutaj jej numer telefonu.

Ta dziewczyna miała w rzeczywistości niewiele problemów. Ale za to miała jedno hobby: uwielbiała je sobie stwarzać.
Codziennie narzekała promieniując sceptycyzmem i czarnowidztwem niczym beczka uranu. Zabolał ją brzuch, bo zjadła za dużo tej ociekającej serem pizzy na dowóz przez co się nie wyspała, jakby to ona jedyna na świecie, a potem spóźnił się tramwaj, co natychmiast oznajmiała światu. Każda rzecz poza strefą jej wpływu rosła do rangi tragedii na miarę wojny światowej połączonej z tsunami i wybuchem bomby jądrowej. Wiecznie zmęczona tym, co nazywała, w istocie przecież ani na krztynę złym, "życiem", czyli ostatecznie niezdefiniowanym "niewiadomoczym", stale szukając dziury w całym ględziła zamęczając najbliższych. Wymagała bardzo wiele od siebie i zawsze udawało jej się doprowadzać sprawy do perfekcji nawet kosztem własnego komfortu. Jednak nie potrafiła cieszyć się z sukcesu, bo zawsze znalazła jakieś "ale". Szukała problemów, trzęsła się nad każdą drobnostką, na którą każdy normalny człowiek machnąłby ręką. Wmawiając sobie, że wciąż "coś jest nie tak", ostatecznie w to uwierzyła. Jej niezadowolenie nigdy nie zasypiało.

Potem wiadomo. Standardowo musiało się przecież coś stać, co nie tylko zamieniło miejscami jej głowę z nogami, ale i zmieniło kierunek płynięcia prądu przez neurony.

Pewnego dnia otworzyła rano oczy i po prostu przestała to robić.
Tak zwyczajnie. Ciach, i już. I w ten sposób odmieniła swoje życie na lepsze w 1 sekundę.

Nie bez kozery użyłam na początku tego tekstu czasownika "być" w czasie przeszłym. Bo to przeszłość. Było i ni ma. Teraz jest nowe. A wszystko co nowe, jest zazwyczaj lepsze.

Pokuszę się o odważne stwierdzenie - wiem co sprawia, że jesteś nieszczęśliwy.
Wiesz co? To Ty sam.

Coś nie gra. Przyglądasz się temu obiektywnie. Dochodzisz do wniosku, że rzeczywiście nie pasuje Ci to. Może nawet wiesz, co wolałbyś zamiast i co mógłbyś zrobić. Skoro tak, nie ma co czekać, aż Ci wyrośnie broda dłuższa niż u Gandalfa. Po prostu to szybko wyeliminuj. Cios, nokaut, deski, koniec walki. Ten ruch może nie być wcale taki łatwy do wykonania. Ale ostatecznie poczujesz się szczęśliwszy. Warto.

Być może ten post Cię wkurzył. Co to za gadki motywacyjne, wyłączam to.
Nie musisz słuchać przekonywania, że powinieneś żyć inaczej, czy jak ktoś inny, bo jego życie jest rzekomo lepsze od Twojego. Jeżeli jednak coś Ci nie pasuje, wiedz, że masz wybór. Możesz to zmienić lub nie. Ty tu jesteś szefem. Jeśli jednak nie decydujesz się na zmiany, to wiedz, że jedyną przyczyną Twojego niezadowolenia jesteś Ty sam. Nie dzisiejsza pogoda, nie cały świat, tylko Ty. Nie powinieneś więc nikogo winić, ani tym bardziej go zamęczać tym, że wyglądasz jak wyglądasz i wejście na 3 piętro to dla Ciebie misja na miarę wspinaczki na Kilimandżaro, ale nie chce Ci się iść na siłownię. Możesz mieć tysiące wymówek dlaczego czegoś nie robisz. Zanim jednak je głośno wyartykułujesz po raz kolejny, zastanów się, czy to w jakikolwiek sposób zmienia stan rzeczy. Zadaj sobie sam pytanie jak się wówczas czujesz.

Wybierasz w restauracji kebaba i ciastko, a nie sałatkę i koktajl i dobrze Ci z tym. Ok, dopóki jesteś zadowolony z tego. Jeżeli jednak czujesz, że chciałoby się inaczej, po prostu w tym momencie, gdy to stwierdzisz, zrób coś w kierunku zmiany. Nie gadamy, robimy. Ku lepszemu.






























Po drugiej stronie obiektywu: Krzysztof Niedziela Verconer

Mam na sobie:

sweterek - WERA Stockholm (SH)
poncho - no name (SH)
spódnica - no name (SH)
buty - no name
torebka - Mohito
okulary - Butik



11.04.2016

FITbreakfast: komosianka z amarantusem


Ile można tą owsiankę, noo! Patsycatsy lubi różnorodność również na talerzu i nie potrafi usiedzieć ani chwili nie kombinując co by tu nowego wymodzić w kuchni! Dzisiaj w niecierpliwe ręce wpadły mi amarantus i komosa ryżowa.
Ziarna te posiadają nie-sa-mo-wi-te właściwości odżywcze! Amarantus zawiera więcej żelaza niż szpinak (nawet 5 razy) i sporo białka, podobnie jak antyoksydacyjna komosa, prawdziwy superfood, jako nieliczna ze zbóż zawierająca niezbędne aminokwasy oraz pożyteczne tłuszcze nienasycone, minerały i witaminy. Zjadaj na zdrowie!

Proponuję połączyć ich moc w jedno, pożywne śniadanie!

Składniki na 1 porcję:

70 g komosy ryżowej
150 ml dowolnego mleka roślinnego
40 g ziaren amarantusa
miód na osłodę wedle uznania
ulubione dodatki: u mnie banan, borówki, wiórki kokosowe, jagody goji, nasiona chia i masło orzechowe

Przygotowanie:

Ugotuj komosę i amarantus. Gdy będą już gotowe, zmieszaj je w garnuszku, zalej mlekiem i dodaj miód. Doprowadź do wrzenia i gotuj na wolnym ogniu 10 minut. Gdy będzie miała kremową konsystencję, przelej do miseczki i uruchom wyobraźnię! Udekoruj wierzch dodatkami, polej miodem lub masłem orzechowym. Smacznego!




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Popular Posts

Follow on Bloglovin
Instagram