26.11.2018

poleciałam na bali cz.1: gili meno



Jak matkę kocham, lot "Katarem" przez ponad osiemnaście godzin mniej nam wymęczył kość ogonową, niż jazda PKP do Kołobrzegu w jedną stronę. Bzium i jesteśmy... na końcu świata. Ale te "wakacje" przeszły moje najśmielsze oczekiwania, bo okazały się być nie tylko urlopem od pracy. Chodź ze mną do Indonezji, powiem dlaczego.

Para para... paradajs?


Nie wiem jak Ty, ale ja z podróży przywożę zapachy. Oczywiście nie dosłownie, tylko zapada mi zawsze mocno w pamięci ten pierwszy wdech powietrza, tak innego od znanego mi warszawskiego smrodku. Bali zapachniało curry i kadzidełkami, a w stopy było mi tak gorąco, jakby podeszwa miała się zaraz wtopić w asfalt. Nieco zdezelowani dżetlagiem, w laczkach i w upale, ale za to z kieszeniami wypchanymi milionami (w Indonezji płaci się rupiami w kosmicznych nominałach), czekamy na fast boat w Padang Bai. Zawsze opaleni Indonezyjczycy pokrzykują po swojemu pakując dziesiątki kilogramów turystycznych bagaży i ich fajtłapowatych białoskórych właścicieli do łodzi, w międzyczasie próbując sprzedać plasterki arbuza, naszyjniki z prawdziwych balijskich muszelek prosto z Tajlandii oraz kawę instant, bo to przecież najprzydatniejsza rzecz na łódce. Ultraszybka łódź z doczepionymi silnikami od motorówki, nie napawa zbytnio poczuciem bezpieczeństwa, gdy agresywnie podskakuje na falach obwieszczając nieuchronne nadejście choroby morskiej. Prujemy ostro. Po półtorej godziny z ulgą wywlekamy się na gorący jak rozżarzone węgielki piasek na Gili Trawangan, a za sekund maksymalnie pięć, mamy już rwących się do pomocy lokalsów na dalszej trasie. Ile głów tyle wersji wydarzeń of kors, toteż do ładu i prawdziwych informacji w życiu nie dojdziesz w tym kraju, w związku z czym przepłacamy (stupid łajt pipol), jak się okazuje, srogo za motorówkę na Gili Meno. Ledwo przełykamy tą gorycz z dziarską miną, która to za chwilę znów nam rzednie, gdy Pan Kapitan obwieszcza koniec trasy wysadzając nas na środku rafy, kilometr od brzegu, bo odpływ, czy coś takiego. Niczym Venus z morskiej piany, wyłaniamy się na bielutkiej plaży przy najpiękniejszym hoteliku, jaki można sobie wymarzyć na rajskiej wysepce, takiej jak się ogląda w katalogu Tui i zrzędzi, że w pracy to sami złodzieje, i że skandal ile przelewają ci na konto co miesiąc. W tle widać lekko zamglone, piękne wzgórza na Lomboku. Gili, przybyliśmy! Wyć mi się chce jak bóbr. To prawda, naprawdę tu jestem!






Do ostatniego momentu nie wiedzieliśmy, czy tu w ogóle dotrzemy. Indonezja jest tak daleko, że informacje idą do Europy chyba na piechotę. Szybko przekonujemy się, że obraz po trzęsieniu ziemi to nie w kij pierdział  i ostatecznie rezygnujemy z objechania Lomboku w ogóle (dla tych co nie czytają onetów: 8 sierpnia, czyli niecały miesiąc przed naszym przyjazdem, północną część sąsiedniej wyspy Lombok zrujnowało trzęsienie ziemi o skali 6.9, czyli w ciul duże). Serce się łamie na małe kawałki. Obraz jaki ujrzeliśmy na plaży to, stojące już tylko na jednej nodze, cudne bambusowe chatki na palach, kryte liśćmi palmowymi, opuszczone beach bary, porzucone warungi i centra nurkowe. Musiało być tu mega, gdy Gili były "w formie". Było mało miejsc, gdzie dawali coś do zjedzenia, ale za to była cisza i spokój jak makiem zasiał, aby szum oceanu, biały piasek i pomykający po nim krab. I ani żywego człowieka. Postanowiliśmy uznać to za atut.

Kura-kura, czyli żółw


Luksus, na który wreszcie mnie było stać, a wymagało to odejścia z pracy i ucieczki na drugą półkulę, to odpoczynek i taki właśnie był plan zajęć na najbliższy tydzień. Jako jedyni goście w hotelu, z uwagi na to nieszczęsne trzęsienie, otrzymaliśmy darmowy upgrade do wypasionego bungalowa na plaży, toteż każdy poranek zaczynał się przyjemnie: wschodzące słonko zaglądało nam do domku z łagodną pobudką, zachęcając do przedśniadaniowego skoku do cieplutkiego oceanu, zanim jeszcze zrobi z ciebie grzankę. Płetwy, maski i lecimy do wody ciepłej jak zupa, póki nie przypłyną łódki z chińskimi turystami wystraszyć wszystkie żółwie morskie w promieniu kilometra. Warto było, gdy jeszcze morze nie zrobiło tego swojego ulubionego psikusa z wodą po kostki, przepłynąć nad rafą, tam hen w dal, gdzie dna gołym okiem nie widać i gdzie podwodne życie rządzi się po swojemu. Albo lepiej, dać zarobić lokalsowi. Obejście całej wysepki spacerem zajmuje jakąś bitą godzinę, zważywszy na kłopotliwe poruszanie się po koralowych plażach i przebiegające ci drogę gdaczące, chude kurczaki, sygnalizujące obecność siedlisk ludzkich, także romantycznemu spacerkowi brzegiem morza może być raczej bliżej do drogi iście krzyżowej, zwłaszcza jak wybierzesz się na niego w samo południe. Możesz wtedy poczuć, jak to jest być kotletem na patelni. Protip numer jeden: stare najki koniecznie zapisać należy na listę "do wzięcia" wraz z litrem filtra pięćdziesiątki. Podczas jednej z takich wypraw, spotkaliśmy uśmiechniętego właściciela łódki o uroczej nazwie "Kapitan Popeye", z którym po zażartych negocjacjach, nieuniknionych ku turystycznym lamentom w Indonezji, następnego ranka wyruszyliśmy na spotkanie twarzą w twarz z morskimi gadami. Ma 35 lat, chociaż wysmagana słońcem ciemna skóra sabotuje prawdziwy wiek. Żyje w domku przy plaży, a łódka zarabia na jego rodzinę. Proste życie. Nietrudno się domyślić, że się raczej nie przelewa, zwłaszcza teraz, gdy turyści pouciekali. Ale pomimo to, na serio wyglądał na człowieka, który zwyczajnie znalazł się w odpowiednim dla niego miejscu na ziemi. Mówi, że się tu urodził, tu mu dobrze i nie zamierza opuścić wyspy. To było takie oczywiste dla niego. Wow, trochę jakby poznać dinozaura.
Wiele osób mnie krytykowało za myślenie, że "oni tam czasami mają lepiej". No, bo jak można powiedzieć, że ktoś kto ma chałupę z bambusa, kuchenkę turystyczną z butlą na gaz zamiast kuchni, jedną parę rozdeptanych gumowych klapek i zero ambicji, aby poprawić swoją "nędzną" sytuację, może mieć lepiej? A no po odwiedzeniu kolejnego kontynentu, utwierdzam się w przekonaniu, że chodzi o różnicę w potrzebach i o to, że czasem mniej znaczy więcej. Im więcej masz, tym większą masz świadomość, co jeszcze możesz mieć i chcesz tego... chociaż nawet nie wiesz po co. Trochę to głupie. Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę w restauracji wolę wybór spośród pięciu, a nie pięćdziesięciu dań. W sklepie dwie bluzki, a nie dwadzieścia dwie. Chciałabym, żeby życie było czasem mniej skomplikowane, ale w "cywilizowanym", stalowo-betonowym lesie bodźców i możliwości, spędzając życie w pozycji siedzącej przed Windowsem, trochę się gubię. Dlatego uważam, że czasem "oni mają lepiej".
Ławiczki pasiastych rybek, tęczowe koralowce oszałamiające różnorodnością kształtów, struktur i kolorów, no i metrowe żółwiska, jak ptaki fruwające z gracją w niebieskiej toni, napawają mnie przedziwnym wrażeniem przebywania na innej planecie, na której wszystko ma swoje przeznaczenie, porządek i rytm. Rafa koralowa to coś wspaniałego. Jedna rzecz mi tylko nie pasuje. Ja. Ja im tam wbijam ze swoimi plastikowymi płetwami i toksycznym SPF 30. Kiedy to do mnie dotarło, to nabrałam respektu dla morskiego życia i jednocześnie przekonania o tym, że człowiek jest stworzeniem totalnie najgorszym. Jest jeden jedyny gatunek i jest to gatunek ludzki, który z pełną premedytacją wykorzystuje swoją wyższość. Zasyfia, plądruje, a wprost mówiąc, także bezdusznie morduje, bo kto mu zabroni. Nie z konieczności, czy kolejności łańcucha pokarmowego, ale dla własnych korzyści i przyjemności. Ciekawe, co by pomyślał sobie Pan Kowalski, gdyby do jego mieszkania przyszedł Pan Ryba i wyprykował mu na chacie resztki z obiadów z całego tygodnia? Kowalski jakoś oporów nie ma, żeby to zrobić u Ryby. Czaisz o co mi chodzi. Pięknie jest to wszystko zobaczyć, ale czuję się tu jakoś... intruzem. W końcu dano mi nogi, a nie płetwy i dlatego suchy ląd jest miejscem, gdzie powinnam być. Czy człowiek, jak ta zaraza, naprawdę musi się pchać wszędzie?


  






 

 


 




Cap-cay. Mieszane warzywa i mieszane uczucia.


Kolejne dni na Meno mijają jak w pysk strzelił. Gilijskie zachody, o których tyle mówią turyści wracający stąd, faktycznie mają w sobie wyjątkową magię, gdy słońce chowa się za majestatyczny wulkan Agung. Jeść nam się mało chce. Albo "taki klimat", albo raczej zemsta jakiegoś balijskiego bożka na układzie pokarmowym. Uroki tropikalnych standardów sanitarnych dają nam srogo w kość od pierwszego skosztowania lokalnych specjałów, ale wieczorem wreszcie zbieramy siły, aby coś przyjąć do żołądka. Gili Meno to nie Marszałkowska więc na kolację wędrujemy w ciemności z kieszonkową latareczką, mijając po drodze nietoperze, skorpiony, maluśkie kraby i wszelkiej maści egzotyczne robale, które wypełzły na wieczorne amciu. Lądujemy prawie codziennie w tym samym miejscu na indonezyjskim jedzeniu, tak dobrym, że nie udało się zjeść tak smacznie chyba nigdzie indziej na Bali i w okolicach,  jak się później okazało. On cap-cay (czytaj: ciapciaj), ja nieśmiertelne Mie Goreng XXL, bo moja miłość do wszelkiego rodzaju klusków, pojechała razem ze mną. Cała knajpka przy plaży nasza. Popijamy wodę z zielonego kokoska, ja grzebię widelcem w tych kluskach w słodko-kwaśnym sosie i myślę sobie, że mi tu w sumie całkiem dobrze. Na maleńkiej wysepce, gdzie nagle zgodnie, w tym samym momencie, z moim Soulmate'em zapragnęliśmy ucieczki od naszego dotychczasowego życia. Jutro jedziemy na Bali.

Ciąg dalszy niebawem  w następnym poście...



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Popular Posts

Follow on Bloglovin
Instagram