9.06.2019

cook it: indonezyjska sałatka egzotyczna


Jak posmakować prawdziwej Indonezji we własnym domu? Chyba znalazłam lekarstwo na tęsknotę za tym tropikalnym rajem!
Wszystko smakuje lepiej... z odrobiną limonki! Odkryłam ten sekret na Gili Meno. Skropienie owoców egzotycznych sokiem z cząstki limonki podkreśla ich smak jak nic innego. Marzysz o przeprowadzce na tropikalną wyspę? Zrób sobie taką sałatkę natychmiast!

Jak wybrać DOBRĄ PAPAJĘ? Wybieraj owoce o nieuszkodzonej skórce w kolorze żółto-zielonym i lekko miękkim po naciśnięciu. Im bardziej dojarzały owoc, tym bardziej żółta skóra.
Najsłodszy ananas powinien mieć kolor brązowy i nie pachnieć intensywnie. Nie odcinaj pióropusza! Obkrajaj skórę ostrym nożem trzymając za niego! Tak najłatwiej, serio serio.
Trudno w Polsce o smaczne mango. Najlepsze to takie, które się wgniata po naciśnięciu, a wewnątrz jest intensywnie żółte i soczyste. 

Porcja dla 2 osób:

1/2 papaji
4 plastry świeżego ananasa
1/2 mango
1 limonka
1/2 banana

 Zrób tak:

Papaję obierz ze skórki obieraczką, pestki delikatnie wyskrob dużą łyżką. Pokrój w plastry. Ananasa obkrój ze skóry pozbywając się wszystkich "oczek", wykrój twardy środek i pokrój w plastry. Mango przekrój wzdłuż pestki i natnij lekko nie przecinając skórki. Połówkę banana przekrój i ułóż na talerzach komponując wokoło plasterki owoców. Możesz ponacinać owoce jak ja i stworzyć własny owocowy kolaż! Limonkę pokrój na cząstki i skrop kilkoma kroplami soku.
Mniam!




10.02.2019

poleciałam na bali cz. 3: nusa penida


Niektórzy krzyczą, że nie ma co, bo jest już zadeptane przez tysiące turystycznych stóp. Myślę, że mówią to ci, którzy podążali utartymi szlakami. A cały sęk w tym, jak się sami przekonaliśmy, żeby je omijać, także tego, wiecie co robić - sio z Ubudu i sio z Canggu! Indonezja to zdecydowanie coś więcej niż tylko jej najpopularniejsza wyspa. Co zobaczyć w okolicy Bali? Chyba wiem.

Tour de Penida

Wsiadamy do łodzi, ale luzik, bo tym razem czeka nas tylko pół godziny niezbyt ulubionej aktywności, czyli rajdu szybką łodzią. Tak krótki dystans i sprawnie działający transport z Sanur, portu na wschodnim brzegu Bali, czynią Nusę Lembongan doskonałym kierunkiem na jednodniowe wypady. My na Lembongan jeszcze wrócimy, tymczasem ruszamy odrobinę dalej poeksplorować sąsiedzką Nusę Penidę. Znajdujemy ziomka, który zna innego ziomka i ziomek tego ziomka ma ziomka, który ekspresowo podrzuca na miejsce nasze dwie, zmordowane od upału, blade twarze. Przypadki z booking.com uczą, że odległość od plaży na tej wyspie należy zawsze sprawdzać uwzględniając wysokość urwiska. Codzienne piłowanie pod górę naszej komety mocy na dwa koła, tradycyjnie już, wypożyczonej od pani, która robi jedzenie (bo to przecież oczywiste, nie?) wynagradza nam panorama na Agung wprost z okien z naszej chałupki. No, jak mi się on podoba! Relaksujemy się na plaży całe popołudnie popijając wodę z kokosa i napawając widokiem.
Następnego dnia, chcąc wykorzystać jak najlepiej ostatni tydzień wyjazdu, od razu planujemy wycieczkę objazdową. Mamy skuter i wygląda na to, że wiele kilometrów do przejechania, bo Nusa Penida okazuje się być całkiem sporą wyspą. Słoneczko rozkosznie grzeje w plecy, a my kręcimy zawijasy trasami najwidoczniej nieczęsto odwiedzanymi przez turystów. Przekonujemy się dlaczego nie mijamy żywego człowieka od wielu minut, kiedy droga, którą mamy przyjemność jechać kolejne parę kilosów, okazuje się być cała z kanciastych kamieni i w dodatku pod górę. Jakimś cudem nie urwawszy koła na tych kocich łbach, choć z trochę poobijanymi tyłkami, udaje nam się spędzić chwilę na podziwianiu Atuh Beach. Nusa Penida znana jest ze swojego klifowego wybrzeża, które naprawdę robi robotę.


Następnie docieramy do wymarzonego punktu, po drodze gubiąc się z dziesięć razy. Czterysta metrów charakterystycznego klifu i barierka z bambusowych patyków związanych sznurkiem, czyli zasady bezpieczeństwa po indonezyjsku. Tak, można było zejść na dół na Kelingking Beach i może nawet odważyłabym się zaryzykować rękę, nogę lub kolano na tej wymagającej ścieżce, gdyby tylko nie mściło się na mnie wczorajsze nasi goreng. Ech. Teraz totalna poważka. Pamiętajcie o braniu probiotyku podczas całego wyjazdu w tropiki i przed też. I szczepcie się na miłość boską, dur brzuszny to nie są żarty. No! Ale to była konieczna dygresja.



Jedziemy dalej. Banan, palma, piesek liże się po jajkach. Sielski obrazek. Przebijamy się przez maleńkie wioski złożone z dosłownie kilku ubogich domków, których mieszkańcy zaciekawieni dźwiękiem silnika, obdarzają nas ciekawskim spojrzeniem, niektórzy nawet machają na powitanie. Odmachujemy i uśmiechamy się jak cywilizowani ludzie, bo to nie Polska. Tankujemy bak na pustkowiu u jakiś dzieciaków siedzących w szałasie w cieniu drzewa. Przez całą drogę towarzyszy nam przyjemny zapach przypraw. Goździki. Rozłożone na płachtach, suszące się w słońcu goździki.
Crystal Bay, najpopularniejsza plaża na Nusie Penidzie, zaskakuje nas swoim niewielkim rozmiarem, nagłą obecnością sporej ilości turystów i przyjemnym tropikalnym vibe'em. Tam spędzamy ostatnie godziny tego pięknego dnia odpoczywając po całodniowym tour de Penida.




Żałujemy, że nie przewidzieliśmy na Nusę jeszcze paru dodatkowych dni. Minus wyspy - walające się wszędzie śmieci i zasadniczo cywilizacja skupiona w jednym miejscu, ale i tak zdecydowanie warto. Odwiedzając Bali szkoda odmówić sobie nurkowania z mantami przy Penidzie, gdy tylko warunki ku temu są sprzyjające.
Wracamy publiczną łódką za parę złotych na Lembongan, który stanowi dobrą alternatywę dla wysp Gili, głównie ze względu na dostępność i koszty transportu oraz nieco przystępniejsze ceny (o wyprawie na Gili przeczytasz TUTAJ) Warung przy warungu, rajsko błękitna woda i wiele klimatycznych zakątków na relaks. I taki właśnie mamy plan. Słodki nicnierobing. Na nasz ulubiony Agung's Beach Club, z dostępem do rafy, uroczymi hamakami i umilającą czas muzyczką reggae, natrafiamy przypadkiem objeżdżając wyspę. Devil's Tears Bay to malownicza zatoka, gdzie podziwianie zachodu słońca urozmaicać będą wysoko rozbijające się o wulkaniczne skały fale. Stamtąd, wyperfumowani Giorgio Muggani, ekskluzywnym repelentem na owady (do zakupienia w perfumerii Decathlon), udajemy się na kolację, gdzie przy akompaniamencie szumu morza zjadamy ze smakiem ryż z satayem z kurczaka i fistaszkowym sosem, popijając sokiem ze smoczego owocu. Satay to nic innego jak mięso grillowane na patyczkach. Taki szaszłyk.













Przeleciałam 11 tysięcy kilometrów w dwie strony, aby wrócić z takimi oto wnioskami...
Człowiekowi mniej potrzeba, niż mu się wydaje. Skoro po miesiącu życia z jednym plecakiem, chodząc w tych samych rozciapcianych człapakach i dwóch bluzkach na krzyż, stwierdzam, że w sumie niczego mi nie brakuje, okazuje się nagle, że wracam do Warszawy jak na obcą planetę pełną nieznanych obiektów, kompletnie nie wartych swej ceny, które idąc za ciosem, ostatecznie zamieniły się w obiekty latające - gdy wyrzucałam je prosto do worka na śmieci. Ta podróż odświeżyła mi pamięć o tym, że mniej, znaczy więcej.
A propos ceny, według danych z zeszłego roku, minimalna płaca na Bali wynosi 2,127,157 IDR (źródło), czyli ok. 570 PLN, co wcale nie plasuje Indonezji na liście najbiedniejszych państw świata, gdyby ktoś się zastanawiał. Dla porównania, obiad dla dwóch osób z napojami w przyzwoitej restauracji sięga kwoty 500 000 IDR. W lokalnym warungu taki posiłek to wydatek od 30 000 IDR. Chociaż koszty życia tutaj wydają się być na pewno dla zachodniego portfela niedużym obciążeniem, nie trzeba być mistrzem ekonomii, aby oszacować, że nawet przy takiej pensji, a już nie wspomnę balijczyka pracującego w nieustannym upale na polu ryżowym z rodziną na utrzymaniu, "obiad na mieście" to jakiś największy luksus. Tuż przed wylotem siedzimy na plecakach w hotelu w Kucie, najedzeni ostatnim nasi goreng. W jednej chwili doznajemy tego samego olśnienia: "Trzeba wypierdalać z tego kraju". Z "tego" znaczy z Polski, bo uświadamiamy sobie, że naszą ojczyznę i jej południowo-azjatycką koleżankę łączy jedno: dla typowego obywatela stosunek zarobków do wydatków jest w znaczącej dysproporcji. Nie chce mi się rozwodzić, jakie są realne perspektywy dla ludzi w moim wieku na sensowne zarobki w Polsce, ale ustalmy jedno, że dwa trzysta na rękę w stolicy wystarcza aby na wynajem. No nie przyszalejesz. A życie, moim zdaniem, nie polega na przetrwaniu od wypłaty do wypłaty. Powiedz szczerze, a Ciebie ile razy w miesiącu zwyczajnie stać na dobrą kolację na mieście? Młody Polak to taki Indonezyjczyk Europy.
Wyjazd tam zainspirował mnie do myślenia o tym, co się opłaca. Ile moje dotychczasowe osiągnięcia edukacyjne, finansowe i zawodowe były warte rzeczywistego wysiłku, pracy i emocji. Każdy ma w życiu jakiś cel. Mój to osiągnąć w życiu komfort, rozumiany na wielu płaszczyznach. Mam 27 lat i po dużej ilości włożonej do tej pory pracy w zapewnienie sobie startu, nie widzę wielu obiecujących perspektyw na zbliżenie się do celu w miejscu, w którym aktualnie przebywam. Zastanawiam się zatem, czy to możliwe, że poziom zadowolenia z życia uzależniony od miejsca przebywania? W Indonezji życie toczyło się własnym rytmem i wszystko sprawiało wrażenie bycia na swoim miejscu. Takiego spokoju nie doświadczam w polskim chaosie. A gdyby tak rzucić wszystko i... wyjechać sprzedawać kokosy w budce pod palmą na balijskiej plaży?
Bardzo zapadło mi w pamięć, jak kiedyś gdzieś przeczytałam, że jedna pielęgniarka opiekująca się starszymi ludźmi w ostatnich tygodniach ich życia, na bazie własnych obserwacji napisała książkę o tym, czego najbardziej żałują umierający. Były to:
1. Żałuję, że nie miałem tyle odwagi, aby żyć tak jak chcę, a nie jak tego ode mnie oczekiwano
2. Żałuję, że pracowałem tak ciężko
3. Żałuję, że nie miałem odwagi wyrażać swoich uczuć
4. Żałuję, że nie utrzymywałem kontaktu z przyjaciółmi
5. Żałuję, że nie pozwalałem sobie być szczęśliwszym
Wiem, co mi powiesz. Powiesz mi, że tak tylko mi się wydaje, że wszędzie lepiej niż w Polsce, nawet w tej biednej Indonezji, bo byłam tam na wakacjach. Luz, blues i coco jambo. A prawdziwe życie to nie beach party i wegańskie smoothie z Instagrama. A niby dlaczego nie? A no tak, bo polska martyrologia jest jedynym właściwym sposobem na życie. Trzeba cierpieć i żyły wypruwać. A może, dlatego właśnie trzeba pozwolić sobie być szczęśliwszym... gdzie indziej? Nie wiem jak Ty, ale ja nie chcę kiedyś żałować.

FILMOWE WSPOMNIENIE INDONEZJI TU:

1.01.2019

poleciałam na bali cz.2: bali


Czekamy na łódź powrotną na Bali bez gwarancji, że w ogóle dotrze. Załatwianie spraw Indonesian style. Warto przywyknąć. Obserwujemy ludzi wokoło. Kolorowy warung na kółkach serwuje w porcie w Bangsal ciepłe Soto Ayam tylko dla muzułmanek. Miejscowi tłoczą się wokół budki z biletami, spoceni turyści taszczą plecaki szukając błagalnym wzrokiem miejsca, które przyniesie ulgę od upału. Zamówiona, "gdzieś przez kogoś z instagrama", turbomotorówa dociera spóźniona o godzinę, aby przez następne półtorej nas przekonać, że każda chwila życia może być tą ostatnią. Chyba nie wytrzymie tak buja. Tzw. "Fast Boat" to najlepszy środek lokomocji pomiędzy Bali, a okolicznymi wyspami i jak sama nazwa wskazuje, ma być fast. No i jest, często aż za bardzo, w stosunku do warunków na morzu. Ekstremalne przeżycia gwarantowane. Pierwszy przystanek na suchym lądzie... Ubud. Potrzebujemy złapać trochę cywilizacji, wymienić parę milionów w kantorze i zobaczyć wreszcie te wszystkie fajowskie miejscówki w okolicy.

Turysta to jedenasta plaga



Kotwiczymy na parę dni w polecanym na bookingu zacisznym pokoju u małżeństwa, które nie rozumie po angielsku, ale raczy nas z uśmiechem codziennie herbatą z trawą cytrynową do śniadania. Jedziesz na Bali? To polub gady, bo z dużą dozą prawdopodobieństwa codziennie będziesz musiał walczyć przed snem na śmierć i życie z inwazją krwiożerczych gekonów. Bardzo śmieszne. Lis o mało nie pękł.
Między jednym gekonem, a drugim, wypożyczamy skuter od gadatliwych gości ze "Sprzedam Wszystko Shop'u". Na Bali w każdym sklepiku kupisz: mie goreng instant, chipsy o smaku nieznanym, koszulki z napisem "Bintang" oraz wycieczkę po wyspie, taksówkę z kierowcą i skuter na doby. Do dwudziestu złotych, w zależności jak wytrwale się targujesz, dostajesz dwuminutowe przeszkolenie prowadzenia skutera, zakurzony kask i zero pytań o prawo jazdy na cokolwiek, co tłumaczy stan karoserii owego skutera. Terima kasih i jedziemy.
Punkt pierwszy, Goa Gajah, uber archeologiczna świątynia, którą uwielbia nawet UNESCO. Z jej świętości niestety pozostało tyle, że każą wkładać sarong przed wejściem. Trafiliśmy na moment, w którym Balijczycy szykowali się do święta, kobiety plotły ozdoby z trawy ustawiane na przykrytych tkaniną ołtarzykach, które zasłaniały nawet rzeźbione w kamieniu wejście do słynnej jaskini. Niezaspecjalnie uświęceni, jedziemy dalej w poszukiwaniu tych wszystkich wodospadów, o których śniłam przez cały rok. Dojeżdżamy nad Tegenungan. Oho, alarm numer dwa: trzeba znów kupić bilet. Obawy okazały się słuszne. Po pokonaniu setki schodków docieramy nad piękne... kąpielisko. Muzyka, gwar, zimna Coca-Cola, a dziewiczej natury to by było na tyle. Jestem przekonana, że wodospad wolałby troszeczkę prywatności. Niezrażeni wracamy do komety mocy na dwa koła i ruszamy dalej. Jedzie się bardzo przyjemnie, na większej wyspie upał nie jest taki męczący. Mijamy niezliczone świątynie, palmowe laski i wioski. Bardzo mocno polecano nam wizytę w Parku Ptaków i to był strzał w dziesiątkę. Wchodzimy, a nad głowami skrzeczą gigantyczne ary. Wowza. Na trasie zwiedzania drogę przecina nam stadko dziarsko maszerujących pelikanów. Wszystko na wyciągnięcie ręki. Można podejść i dotknąć nawet i tukanów z piekielnie ostrym dzióbskiem. Nic to niepodobne do smutnego, okratowanego, europejskiego zoo. Uśmiechnięci od ucha do ucha jedziemy dalej zobaczyć tarasy ryżowe. O żesz, jak tu pięknie! Jak okiem sięgnąć neonowa wręcz zieleń i długie kilometry na spacery. Pan siedzi na dwudziestometrowej palmie i obdziabuje zielone kokosy, które z głośnym łoskotem spadają na ziemię. Cicho chlupocze woda przelewająca się na niższe poziomy tarasów. Cisza i spokój. Co za ulga.
Po długim dniu siadamy w zatłoczonym warungu przy ulicy, gdzie zjadam najlepszy czarny ryż na mleku kokosowym w życiu i wypijam kolejne hektolitry soku ananasowego. Musimy się posilić, bo zaraz znów ruszamy na wyprawę.























Ba-tour

Pierwsza w nocy. Stoimy pośrodku opustoszałej ciemnej uliczki w centrum Ubud. Po dłuższej chwili widzimy, że w naszą stronę zmierza gość z latarką sylabizując moje imię. To musi być nasz pickup na Batur. Po kilkunastu minutach jesteśmy już w kampie u podnóża wulkanu, gdzie zjadamy ciepłego naleśnika z plasterkami banana i popijamy gorącą herbatę wśród dziesiątek turystów z całego świata, którzy przyjechali w tym samym celu, co my. Już jestem zmarznięta. Wiem, że kazali wziąć ciepłe ciuchy, ale że aż czapkę i szalik?! Każdy dostaje latarkę od przewodnika i... w drogę! Niebo usłane jest miliardami gwiazd, co widać znacznie lepiej z dala od miejskich świateł. Wejście na Batur na wschód słońca to świetna sprawa, ale z racji, że nie tylko my o tym wiemy, wcale się nie dziwimy, że szlak jest mega zatłoczony i wielokrotnie trzeba stawać, aby ludzie mogli przejść wyżej i zwolnić ścieżkę. A, i teraz na serio. Jak pojedziecie tam, weźcie buty z twardą podeszwą, stare adidasy w wielkiej ostateczności, bo ostre wulkaniczne skały, a potem śliski żużel, a potem kanciaste kamienie, to nie wygodny chodniczek i w laczkach, jak co poniektórzy, za wysoko nie zajdziecie. Trochę już upoceni, docieramy na szczyt po jakiś dwóch godzinach wspinaczki. Dwóch Francuzów, którzy jechali z nami w busie, ubrani tylko w koszulki i szorty szczękają zębami. Widok jest nieziemski. W oddali majaczy Agung, największy aktywny wulkan na wyspie, u podnóża rozpościera się jezioro wciąż spowite poranną mgłą. Niebo przechodzi z granatu, przez fiolet, róż, aż do soczystego pomarańczu z minuty na minutę wraz ze wschodzącym słońcem. Zjadam jajko na twardo i przytulam się do Lisa.
Droga powrotna zawsze jakoś szybciej mija, chociaż schodzenie okazuje się zdecydowanie trudniejsze, niż wchodzenie. "Play me some French music". Wracamy samochodem do Ubud słuchając "les Champs Élysées". 



Lovina ajlawju

Mamy dosyć cywilizacji. Zbyt hipstersko i zachodnio tutaj jakoś tak w tym Ubudzie. Jak wyjeżdżam gdzieś, to chcę posmakować lokalnych klimatów. Knajp z głośną muzyką i frytkami z burgerem mam w Warszawie pełno. Podobno na północy Bali jest spokojniej. No nic, jedziemy sprawdzić. Zamawiamy od pana ze "Sprzedam Wszystko Shop'u" kierowcę na jutro. Nieźle trafiliśmy. Zostajemy dowiezieni bezpiecznie do Loviny po paru godzinach górskich zakrętasów i kilku tabletkach Aviomarinu. Następnym razem wynajmiemy skuter na tą trasę. Polecamy na serio takie rozwiązanie. Błędnik oraz portfel będą wdzięczne. Nasz urządzony w hinduskim stylu hotelik przy plaży oferuje przyjemną restaurację z widokiem na morze i wygodne bambusowe łóżko. Znajdujemy skuter u miłej pani, która sprzedaje w swoim Sami-Wiecie-Jakim Sklepie i robimy rekonesans okolicy. Trafiamy na uliczne warungi, gdzie siedzą tylko lokalni. Stolik nakryty ceratą, wypłowiała parasolka, wiadro służące za płukankę do naczyń i butla z gazem. Ryzyk fizyk. Dogadując się na migi za ekwiwalent 15zł zamawiamy: dwa świeże soki z mango i dwie kopi bali, czyli drobno mieloną balijską czarną zalewajkę z toną cukru. Do tego ja biorę bakso ayam, czyli tradycyjny słony rosół z makaronem ryżowym i kulkami z kurczaka, Lis bakso sapi, czyli w wersji z wołowiną, a do tego, oczywiście, ryż. Smakowało nam, ale wieczorem guglamy jednak jakieś miejsce, gdzie stan sanitarny kuchni może być odrobinę pewniejszy. Obżeramy się owocami morza i rybą. Salaki, czyli wężowe owoce, mangostany i dojrzałe papaje słodkie jak cukiereczki to wymarzony deser.
Rano, samym świtkiem, wskakujemy na łódź i jedziemy zobaczyć delfiny. Wąska łódka nie napawa mnie specjalnie poczuciem bezpieczeństwa, gdy wypływamy naprawdę daleko od brzegu. Jest ciepło, pasteloworóżowe niebo zlewa się z gładką taflą wody, co daje przedziwne wrażenie bycia wciąż w dziwnym śnie. Napawam się przyjemną bryzą, gdy znienacka pojawia się wiele innych łodzi wiozących turystów. Aby jakiś delfin wyściubi płetwę nad powierzchnię, wszyscy na hurra włączają silniki i gonią za nim, aby lepiej się przyjrzeć. Delfiny są oczywiście mądrzejsze i natychmiast znikają. W pewnym momencie tracę nadzieję na delfiny, wyłączam się i wdycham zapach morza podziwiając wzgórza na brzegu Bali. Tak, zdecydowanie po tym rejsie i wizycie w znanej z pocztówek świątyni Pura Ulun Danu, na malowniczo położonym jeziorze Beratan, gdzie oprócz świątyni zastaliśmy wesołe miasteczko i lodziarnie, postanawiamy zgodnie, że na dalszej trasie omijamy szerokim łukiem to, co "powinno się na Bali zobaczyć".

 

 







 
 



W Gitgicie jest git

Kolejne dni poświęcamy na pobycie bliżej natury. Pływamy przed śniadaniem w morzu, a potem wsiadamy na skuter bez map Googla i jedziemy w poszukiwaniu cichych zakątków i zieleni. Tak trafiamy do wioski o śmiesznej nazwie Git Git, gdzie moczymy nogi w lodowatym wodospadzie, robimy zdjęcia i nie spotykamy specjalnie turystycznego utrapienia.
Trzeba ruszać dalej, bo tyle nas jeszcze czeka! Znaleziony w internecie James Bond 007 transport, fan drużyny piłkarskiej Bali United, dowozi nas bezpiecznie do Seminyaka, gdzie jemy kolację w Merah Putih, restauracji-palmiarni i skąd startujemy na Uluwatu, aby tam dotrzeć do pięknej Melasti Beach, gdzie lenimy się na zajadając smażone krążki kalmarowe i planujemy dalszy etap podróży na Nusę Penidę.
Ale o tym już w następnym poście.







  


 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Popular Posts

Follow on Bloglovin
Instagram