1.01.2019

poleciałam na bali cz.2: bali


Czekamy na łódź powrotną na Bali bez gwarancji, że w ogóle dotrze. Załatwianie spraw Indonesian style. Warto przywyknąć. Obserwujemy ludzi wokoło. Kolorowy warung na kółkach serwuje w porcie w Bangsal ciepłe Soto Ayam tylko dla muzułmanek. Miejscowi tłoczą się wokół budki z biletami, spoceni turyści taszczą plecaki szukając błagalnym wzrokiem miejsca, które przyniesie ulgę od upału. Zamówiona, "gdzieś przez kogoś z instagrama", turbomotorówa dociera spóźniona o godzinę, aby przez następne półtorej nas przekonać, że każda chwila życia może być tą ostatnią. Chyba nie wytrzymie tak buja. Tzw. "Fast Boat" to najlepszy środek lokomocji pomiędzy Bali, a okolicznymi wyspami i jak sama nazwa wskazuje, ma być fast. No i jest, często aż za bardzo, w stosunku do warunków na morzu. Ekstremalne przeżycia gwarantowane. Pierwszy przystanek na suchym lądzie... Ubud. Potrzebujemy złapać trochę cywilizacji, wymienić parę milionów w kantorze i zobaczyć wreszcie te wszystkie fajowskie miejscówki w okolicy.

Turysta to jedenasta plaga



Kotwiczymy na parę dni w polecanym na bookingu zacisznym pokoju u małżeństwa, które nie rozumie po angielsku, ale raczy nas z uśmiechem codziennie herbatą z trawą cytrynową do śniadania. Jedziesz na Bali? To polub gady, bo z dużą dozą prawdopodobieństwa codziennie będziesz musiał walczyć przed snem na śmierć i życie z inwazją krwiożerczych gekonów. Bardzo śmieszne. Lis o mało nie pękł.
Między jednym gekonem, a drugim, wypożyczamy skuter od gadatliwych gości ze "Sprzedam Wszystko Shop'u". Na Bali w każdym sklepiku kupisz: mie goreng instant, chipsy o smaku nieznanym, koszulki z napisem "Bintang" oraz wycieczkę po wyspie, taksówkę z kierowcą i skuter na doby. Do dwudziestu złotych, w zależności jak wytrwale się targujesz, dostajesz dwuminutowe przeszkolenie prowadzenia skutera, zakurzony kask i zero pytań o prawo jazdy na cokolwiek, co tłumaczy stan karoserii owego skutera. Terima kasih i jedziemy.
Punkt pierwszy, Goa Gajah, uber archeologiczna świątynia, którą uwielbia nawet UNESCO. Z jej świętości niestety pozostało tyle, że każą wkładać sarong przed wejściem. Trafiliśmy na moment, w którym Balijczycy szykowali się do święta, kobiety plotły ozdoby z trawy ustawiane na przykrytych tkaniną ołtarzykach, które zasłaniały nawet rzeźbione w kamieniu wejście do słynnej jaskini. Niezaspecjalnie uświęceni, jedziemy dalej w poszukiwaniu tych wszystkich wodospadów, o których śniłam przez cały rok. Dojeżdżamy nad Tegenungan. Oho, alarm numer dwa: trzeba znów kupić bilet. Obawy okazały się słuszne. Po pokonaniu setki schodków docieramy nad piękne... kąpielisko. Muzyka, gwar, zimna Coca-Cola, a dziewiczej natury to by było na tyle. Jestem przekonana, że wodospad wolałby troszeczkę prywatności. Niezrażeni wracamy do komety mocy na dwa koła i ruszamy dalej. Jedzie się bardzo przyjemnie, na większej wyspie upał nie jest taki męczący. Mijamy niezliczone świątynie, palmowe laski i wioski. Bardzo mocno polecano nam wizytę w Parku Ptaków i to był strzał w dziesiątkę. Wchodzimy, a nad głowami skrzeczą gigantyczne ary. Wowza. Na trasie zwiedzania drogę przecina nam stadko dziarsko maszerujących pelikanów. Wszystko na wyciągnięcie ręki. Można podejść i dotknąć nawet i tukanów z piekielnie ostrym dzióbskiem. Nic to niepodobne do smutnego, okratowanego, europejskiego zoo. Uśmiechnięci od ucha do ucha jedziemy dalej zobaczyć tarasy ryżowe. O żesz, jak tu pięknie! Jak okiem sięgnąć neonowa wręcz zieleń i długie kilometry na spacery. Pan siedzi na dwudziestometrowej palmie i obdziabuje zielone kokosy, które z głośnym łoskotem spadają na ziemię. Cicho chlupocze woda przelewająca się na niższe poziomy tarasów. Cisza i spokój. Co za ulga.
Po długim dniu siadamy w zatłoczonym warungu przy ulicy, gdzie zjadam najlepszy czarny ryż na mleku kokosowym w życiu i wypijam kolejne hektolitry soku ananasowego. Musimy się posilić, bo zaraz znów ruszamy na wyprawę.























Ba-tour

Pierwsza w nocy. Stoimy pośrodku opustoszałej ciemnej uliczki w centrum Ubud. Po dłuższej chwili widzimy, że w naszą stronę zmierza gość z latarką sylabizując moje imię. To musi być nasz pickup na Batur. Po kilkunastu minutach jesteśmy już w kampie u podnóża wulkanu, gdzie zjadamy ciepłego naleśnika z plasterkami banana i popijamy gorącą herbatę wśród dziesiątek turystów z całego świata, którzy przyjechali w tym samym celu, co my. Już jestem zmarznięta. Wiem, że kazali wziąć ciepłe ciuchy, ale że aż czapkę i szalik?! Każdy dostaje latarkę od przewodnika i... w drogę! Niebo usłane jest miliardami gwiazd, co widać znacznie lepiej z dala od miejskich świateł. Wejście na Batur na wschód słońca to świetna sprawa, ale z racji, że nie tylko my o tym wiemy, wcale się nie dziwimy, że szlak jest mega zatłoczony i wielokrotnie trzeba stawać, aby ludzie mogli przejść wyżej i zwolnić ścieżkę. A, i teraz na serio. Jak pojedziecie tam, weźcie buty z twardą podeszwą, stare adidasy w wielkiej ostateczności, bo ostre wulkaniczne skały, a potem śliski żużel, a potem kanciaste kamienie, to nie wygodny chodniczek i w laczkach, jak co poniektórzy, za wysoko nie zajdziecie. Trochę już upoceni, docieramy na szczyt po jakiś dwóch godzinach wspinaczki. Dwóch Francuzów, którzy jechali z nami w busie, ubrani tylko w koszulki i szorty szczękają zębami. Widok jest nieziemski. W oddali majaczy Agung, największy aktywny wulkan na wyspie, u podnóża rozpościera się jezioro wciąż spowite poranną mgłą. Niebo przechodzi z granatu, przez fiolet, róż, aż do soczystego pomarańczu z minuty na minutę wraz ze wschodzącym słońcem. Zjadam jajko na twardo i przytulam się do Lisa.
Droga powrotna zawsze jakoś szybciej mija, chociaż schodzenie okazuje się zdecydowanie trudniejsze, niż wchodzenie. "Play me some French music". Wracamy samochodem do Ubud słuchając "les Champs Élysées". 



Lovina ajlawju

Mamy dosyć cywilizacji. Zbyt hipstersko i zachodnio tutaj jakoś tak w tym Ubudzie. Jak wyjeżdżam gdzieś, to chcę posmakować lokalnych klimatów. Knajp z głośną muzyką i frytkami z burgerem mam w Warszawie pełno. Podobno na północy Bali jest spokojniej. No nic, jedziemy sprawdzić. Zamawiamy od pana ze "Sprzedam Wszystko Shop'u" kierowcę na jutro. Nieźle trafiliśmy. Zostajemy dowiezieni bezpiecznie do Loviny po paru godzinach górskich zakrętasów i kilku tabletkach Aviomarinu. Następnym razem wynajmiemy skuter na tą trasę. Polecamy na serio takie rozwiązanie. Błędnik oraz portfel będą wdzięczne. Nasz urządzony w hinduskim stylu hotelik przy plaży oferuje przyjemną restaurację z widokiem na morze i wygodne bambusowe łóżko. Znajdujemy skuter u miłej pani, która sprzedaje w swoim Sami-Wiecie-Jakim Sklepie i robimy rekonesans okolicy. Trafiamy na uliczne warungi, gdzie siedzą tylko lokalni. Stolik nakryty ceratą, wypłowiała parasolka, wiadro służące za płukankę do naczyń i butla z gazem. Ryzyk fizyk. Dogadując się na migi za ekwiwalent 15zł zamawiamy: dwa świeże soki z mango i dwie kopi bali, czyli drobno mieloną balijską czarną zalewajkę z toną cukru. Do tego ja biorę bakso ayam, czyli tradycyjny słony rosół z makaronem ryżowym i kulkami z kurczaka, Lis bakso sapi, czyli w wersji z wołowiną, a do tego, oczywiście, ryż. Smakowało nam, ale wieczorem guglamy jednak jakieś miejsce, gdzie stan sanitarny kuchni może być odrobinę pewniejszy. Obżeramy się owocami morza i rybą. Salaki, czyli wężowe owoce, mangostany i dojrzałe papaje słodkie jak cukiereczki to wymarzony deser.
Rano, samym świtkiem, wskakujemy na łódź i jedziemy zobaczyć delfiny. Wąska łódka nie napawa mnie specjalnie poczuciem bezpieczeństwa, gdy wypływamy naprawdę daleko od brzegu. Jest ciepło, pasteloworóżowe niebo zlewa się z gładką taflą wody, co daje przedziwne wrażenie bycia wciąż w dziwnym śnie. Napawam się przyjemną bryzą, gdy znienacka pojawia się wiele innych łodzi wiozących turystów. Aby jakiś delfin wyściubi płetwę nad powierzchnię, wszyscy na hurra włączają silniki i gonią za nim, aby lepiej się przyjrzeć. Delfiny są oczywiście mądrzejsze i natychmiast znikają. W pewnym momencie tracę nadzieję na delfiny, wyłączam się i wdycham zapach morza podziwiając wzgórza na brzegu Bali. Tak, zdecydowanie po tym rejsie i wizycie w znanej z pocztówek świątyni Pura Ulun Danu, na malowniczo położonym jeziorze Beratan, gdzie oprócz świątyni zastaliśmy wesołe miasteczko i lodziarnie, postanawiamy zgodnie, że na dalszej trasie omijamy szerokim łukiem to, co "powinno się na Bali zobaczyć".

 

 







 
 



W Gitgicie jest git

Kolejne dni poświęcamy na pobycie bliżej natury. Pływamy przed śniadaniem w morzu, a potem wsiadamy na skuter bez map Googla i jedziemy w poszukiwaniu cichych zakątków i zieleni. Tak trafiamy do wioski o śmiesznej nazwie Git Git, gdzie moczymy nogi w lodowatym wodospadzie, robimy zdjęcia i nie spotykamy specjalnie turystycznego utrapienia.
Trzeba ruszać dalej, bo tyle nas jeszcze czeka! Znaleziony w internecie James Bond 007 transport, fan drużyny piłkarskiej Bali United, dowozi nas bezpiecznie do Seminyaka, gdzie jemy kolację w Merah Putih, restauracji-palmiarni i skąd startujemy na Uluwatu, aby tam dotrzeć do pięknej Melasti Beach, gdzie lenimy się na zajadając smażone krążki kalmarowe i planujemy dalszy etap podróży na Nusę Penidę.
Ale o tym już w następnym poście.







  


 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Popular Posts

Follow on Bloglovin
Instagram