10.02.2019

poleciałam na bali cz. 3: nusa penida


Niektórzy krzyczą, że nie ma co, bo jest już zadeptane przez tysiące turystycznych stóp. Myślę, że mówią to ci, którzy podążali utartymi szlakami. A cały sęk w tym, jak się sami przekonaliśmy, żeby je omijać, także tego, wiecie co robić - sio z Ubudu i sio z Canggu! Indonezja to zdecydowanie coś więcej niż tylko jej najpopularniejsza wyspa. Co zobaczyć w okolicy Bali? Chyba wiem.

Tour de Penida

Wsiadamy do łodzi, ale luzik, bo tym razem czeka nas tylko pół godziny niezbyt ulubionej aktywności, czyli rajdu szybką łodzią. Tak krótki dystans i sprawnie działający transport z Sanur, portu na wschodnim brzegu Bali, czynią Nusę Lembongan doskonałym kierunkiem na jednodniowe wypady. My na Lembongan jeszcze wrócimy, tymczasem ruszamy odrobinę dalej poeksplorować sąsiedzką Nusę Penidę. Znajdujemy ziomka, który zna innego ziomka i ziomek tego ziomka ma ziomka, który ekspresowo podrzuca na miejsce nasze dwie, zmordowane od upału, blade twarze. Przypadki z booking.com uczą, że odległość od plaży na tej wyspie należy zawsze sprawdzać uwzględniając wysokość urwiska. Codzienne piłowanie pod górę naszej komety mocy na dwa koła, tradycyjnie już, wypożyczonej od pani, która robi jedzenie (bo to przecież oczywiste, nie?) wynagradza nam panorama na Agung wprost z okien z naszej chałupki. No, jak mi się on podoba! Relaksujemy się na plaży całe popołudnie popijając wodę z kokosa i napawając widokiem.
Następnego dnia, chcąc wykorzystać jak najlepiej ostatni tydzień wyjazdu, od razu planujemy wycieczkę objazdową. Mamy skuter i wygląda na to, że wiele kilometrów do przejechania, bo Nusa Penida okazuje się być całkiem sporą wyspą. Słoneczko rozkosznie grzeje w plecy, a my kręcimy zawijasy trasami najwidoczniej nieczęsto odwiedzanymi przez turystów. Przekonujemy się dlaczego nie mijamy żywego człowieka od wielu minut, kiedy droga, którą mamy przyjemność jechać kolejne parę kilosów, okazuje się być cała z kanciastych kamieni i w dodatku pod górę. Jakimś cudem nie urwawszy koła na tych kocich łbach, choć z trochę poobijanymi tyłkami, udaje nam się spędzić chwilę na podziwianiu Atuh Beach. Nusa Penida znana jest ze swojego klifowego wybrzeża, które naprawdę robi robotę.


Następnie docieramy do wymarzonego punktu, po drodze gubiąc się z dziesięć razy. Czterysta metrów charakterystycznego klifu i barierka z bambusowych patyków związanych sznurkiem, czyli zasady bezpieczeństwa po indonezyjsku. Tak, można było zejść na dół na Kelingking Beach i może nawet odważyłabym się zaryzykować rękę, nogę lub kolano na tej wymagającej ścieżce, gdyby tylko nie mściło się na mnie wczorajsze nasi goreng. Ech. Teraz totalna poważka. Pamiętajcie o braniu probiotyku podczas całego wyjazdu w tropiki i przed też. I szczepcie się na miłość boską, dur brzuszny to nie są żarty. No! Ale to była konieczna dygresja.



Jedziemy dalej. Banan, palma, piesek liże się po jajkach. Sielski obrazek. Przebijamy się przez maleńkie wioski złożone z dosłownie kilku ubogich domków, których mieszkańcy zaciekawieni dźwiękiem silnika, obdarzają nas ciekawskim spojrzeniem, niektórzy nawet machają na powitanie. Odmachujemy i uśmiechamy się jak cywilizowani ludzie, bo to nie Polska. Tankujemy bak na pustkowiu u jakiś dzieciaków siedzących w szałasie w cieniu drzewa. Przez całą drogę towarzyszy nam przyjemny zapach przypraw. Goździki. Rozłożone na płachtach, suszące się w słońcu goździki.
Crystal Bay, najpopularniejsza plaża na Nusie Penidzie, zaskakuje nas swoim niewielkim rozmiarem, nagłą obecnością sporej ilości turystów i przyjemnym tropikalnym vibe'em. Tam spędzamy ostatnie godziny tego pięknego dnia odpoczywając po całodniowym tour de Penida.




Żałujemy, że nie przewidzieliśmy na Nusę jeszcze paru dodatkowych dni. Minus wyspy - walające się wszędzie śmieci i zasadniczo cywilizacja skupiona w jednym miejscu, ale i tak zdecydowanie warto. Odwiedzając Bali szkoda odmówić sobie nurkowania z mantami przy Penidzie, gdy tylko warunki ku temu są sprzyjające.
Wracamy publiczną łódką za parę złotych na Lembongan, który stanowi dobrą alternatywę dla wysp Gili, głównie ze względu na dostępność i koszty transportu oraz nieco przystępniejsze ceny (o wyprawie na Gili przeczytasz TUTAJ) Warung przy warungu, rajsko błękitna woda i wiele klimatycznych zakątków na relaks. I taki właśnie mamy plan. Słodki nicnierobing. Na nasz ulubiony Agung's Beach Club, z dostępem do rafy, uroczymi hamakami i umilającą czas muzyczką reggae, natrafiamy przypadkiem objeżdżając wyspę. Devil's Tears Bay to malownicza zatoka, gdzie podziwianie zachodu słońca urozmaicać będą wysoko rozbijające się o wulkaniczne skały fale. Stamtąd, wyperfumowani Giorgio Muggani, ekskluzywnym repelentem na owady (do zakupienia w perfumerii Decathlon), udajemy się na kolację, gdzie przy akompaniamencie szumu morza zjadamy ze smakiem ryż z satayem z kurczaka i fistaszkowym sosem, popijając sokiem ze smoczego owocu. Satay to nic innego jak mięso grillowane na patyczkach. Taki szaszłyk.













Przeleciałam 11 tysięcy kilometrów w dwie strony, aby wrócić z takimi oto wnioskami...
Człowiekowi mniej potrzeba, niż mu się wydaje. Skoro po miesiącu życia z jednym plecakiem, chodząc w tych samych rozciapcianych człapakach i dwóch bluzkach na krzyż, stwierdzam, że w sumie niczego mi nie brakuje, okazuje się nagle, że wracam do Warszawy jak na obcą planetę pełną nieznanych obiektów, kompletnie nie wartych swej ceny, które idąc za ciosem, ostatecznie zamieniły się w obiekty latające - gdy wyrzucałam je prosto do worka na śmieci. Ta podróż odświeżyła mi pamięć o tym, że mniej, znaczy więcej.
A propos ceny, według danych z zeszłego roku, minimalna płaca na Bali wynosi 2,127,157 IDR (źródło), czyli ok. 570 PLN, co wcale nie plasuje Indonezji na liście najbiedniejszych państw świata, gdyby ktoś się zastanawiał. Dla porównania, obiad dla dwóch osób z napojami w przyzwoitej restauracji sięga kwoty 500 000 IDR. W lokalnym warungu taki posiłek to wydatek od 30 000 IDR. Chociaż koszty życia tutaj wydają się być na pewno dla zachodniego portfela niedużym obciążeniem, nie trzeba być mistrzem ekonomii, aby oszacować, że nawet przy takiej pensji, a już nie wspomnę balijczyka pracującego w nieustannym upale na polu ryżowym z rodziną na utrzymaniu, "obiad na mieście" to jakiś największy luksus. Tuż przed wylotem siedzimy na plecakach w hotelu w Kucie, najedzeni ostatnim nasi goreng. W jednej chwili doznajemy tego samego olśnienia: "Trzeba wypierdalać z tego kraju". Z "tego" znaczy z Polski, bo uświadamiamy sobie, że naszą ojczyznę i jej południowo-azjatycką koleżankę łączy jedno: dla typowego obywatela stosunek zarobków do wydatków jest w znaczącej dysproporcji. Nie chce mi się rozwodzić, jakie są realne perspektywy dla ludzi w moim wieku na sensowne zarobki w Polsce, ale ustalmy jedno, że dwa trzysta na rękę w stolicy wystarcza aby na wynajem. No nie przyszalejesz. A życie, moim zdaniem, nie polega na przetrwaniu od wypłaty do wypłaty. Powiedz szczerze, a Ciebie ile razy w miesiącu zwyczajnie stać na dobrą kolację na mieście? Młody Polak to taki Indonezyjczyk Europy.
Wyjazd tam zainspirował mnie do myślenia o tym, co się opłaca. Ile moje dotychczasowe osiągnięcia edukacyjne, finansowe i zawodowe były warte rzeczywistego wysiłku, pracy i emocji. Każdy ma w życiu jakiś cel. Mój to osiągnąć w życiu komfort, rozumiany na wielu płaszczyznach. Mam 27 lat i po dużej ilości włożonej do tej pory pracy w zapewnienie sobie startu, nie widzę wielu obiecujących perspektyw na zbliżenie się do celu w miejscu, w którym aktualnie przebywam. Zastanawiam się zatem, czy to możliwe, że poziom zadowolenia z życia uzależniony od miejsca przebywania? W Indonezji życie toczyło się własnym rytmem i wszystko sprawiało wrażenie bycia na swoim miejscu. Takiego spokoju nie doświadczam w polskim chaosie. A gdyby tak rzucić wszystko i... wyjechać sprzedawać kokosy w budce pod palmą na balijskiej plaży?
Bardzo zapadło mi w pamięć, jak kiedyś gdzieś przeczytałam, że jedna pielęgniarka opiekująca się starszymi ludźmi w ostatnich tygodniach ich życia, na bazie własnych obserwacji napisała książkę o tym, czego najbardziej żałują umierający. Były to:
1. Żałuję, że nie miałem tyle odwagi, aby żyć tak jak chcę, a nie jak tego ode mnie oczekiwano
2. Żałuję, że pracowałem tak ciężko
3. Żałuję, że nie miałem odwagi wyrażać swoich uczuć
4. Żałuję, że nie utrzymywałem kontaktu z przyjaciółmi
5. Żałuję, że nie pozwalałem sobie być szczęśliwszym
Wiem, co mi powiesz. Powiesz mi, że tak tylko mi się wydaje, że wszędzie lepiej niż w Polsce, nawet w tej biednej Indonezji, bo byłam tam na wakacjach. Luz, blues i coco jambo. A prawdziwe życie to nie beach party i wegańskie smoothie z Instagrama. A niby dlaczego nie? A no tak, bo polska martyrologia jest jedynym właściwym sposobem na życie. Trzeba cierpieć i żyły wypruwać. A może, dlatego właśnie trzeba pozwolić sobie być szczęśliwszym... gdzie indziej? Nie wiem jak Ty, ale ja nie chcę kiedyś żałować.

FILMOWE WSPOMNIENIE INDONEZJI TU:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Popular Posts

Follow on Bloglovin
Instagram