3 rzeczy koronawirus już udowodnił, a (niestety) to jeszcze
nie koniec!
1. Czy to zamieć śnieżna, czy lipcowy ukrop, kazali ci zasuwać
do biura na dziewiątą, bo „pracować zdalnie w naszej firmie nie można”. Nagle
się okazuje, tu szok, że można. I że w sumie to nie musiałbyś tam chodzić wcale.
Bo z kolegą z biurka obok i tak rozmawiasz przez maile.
2. Ludzka kreatywność nie zna granic, co pokazali, zawsze czuwający
na posterunku, twórcy memów. Bez dostępu do internetu to by był dopiero smutek.
Jak żyć bez dziennej porcji memiczków, zwłaszcza będą skazanym na koszmarną
nudę w zamknięciu w czterech ścianach? Skąd najlepiej brać wiedzę i informacje?
Wiesz, że niektórzy ludzie wciąż nie mają do niego dostępu? Albo ich na ten dostęp nie stać. Internet powinien
być dla wszystkich darmowy na całym świecie, nawet w Radomiu.
3. Nagle pielęgniarki chcemy wynosić na ołtarze na wzór
Matki Teresy z Kalkuty, a lekarze już nie takie konowały. Bo przecież są
bohaterami walcząc z paskudnym, niewidzialnym mikrobem. Czy jak za jakiś czas
już zapomnimy o ich wysiłku i jak znów wyjdą na ulice walcząc o podwyżki, to
wreszcie je dostaną? Ogólnie bez powszechnej opieki zdrowotnej to byłaby dopiero
kaszana…
Siedzę więc w domu i czubka nosa nie wyściubiam. Jak to się
mówi po angielsku, „my introvert dumbass” rechocze sobie cichutko z
zadowolenia, bo aktualnie nikt i nic mnie nie zmusza do obcowania z innymi
osobnikami ludzkimi w pachnącym syntetycznym odświeżaczem powietrza centrum
handlowym, do którego, chciał nie chciał, od czasu do czasu muszę wyjść ze
swojej pieczary, żeby upolować jakieś jedzenie, czy co tam mi do życia
potrzeba. Za dużo ich wszędzie, włażą mi pod nogi ciągnąc za rękę jojczące
dzieciaki i hałasują kłócąc się o właśnie zakupywany rodzaj majonezu. Zawsze jak
wybieramy się z Lisem na sobotnie zakupy do Auchan, to robimy zakłady: jak
szybko będziemy mieli dosyć ludzi. Rekord? Jakieś pięć minut. Nie wsiedliśmy
jeszcze do autobusu.
Nie lubię hałasu. Siedzę więc w swoim cichym, domowym kątku z
nieskrywaną przyjemnością, piszę ten tekst, maluję i rozmyślam nad nowymi
obrazami i wreszcie nikt mi nie powie, że marnuję swoje życie, bo nie chodzę do
biura na osiem godzin, nie lubię imprezować w soboty i nie lubię skakać ze spadochronem
w niedziele, bo mam lęk wysokości.
Jakość powietrza na świecie się podniosła, bo prawie się nie
przemieszczamy. Pewnie w Chinach wiele tysięcy osób dzięki temu dożyje
emerytury. Ku powszechnemu zdziwieniu weneckie kanały wypełniły się czystą wodą.
Motorówki z turystami nie straszą życia morskiego, które spokojnie wróciło na
swoje miejsce w błękitnym oceanie, a z Krakowa widać Tatry. Dla mnie to
nareszcie jest eee… normalnie? Niby tyle nas wszędzie jest, a my, ludzie, z tym
naszym wszędobylstwem i poczuciem bycia panami wszechświata, nagle podnosząc
wzrok znad ekranu telefonu w ogóle zauważyliśmy istnienie drugiego człowieka? Że
ktoś umarł przez wirusa? Że umarły tysiące ludzi? Że są inne kraje i narody,
które też mają problemy? Że są osoby starsze? Twoja jedyna babcia do której nie
jeździsz, bo mieszka w jakiejś wsi gdzie nie ma zasięgu, też jest starsza.
Nawet, gdy gdzieś tam w internetach, czy z sejmowej ambony
straszono, że niczym przerażająca Buka z Muminków, nadchodzi straszliwa epidemia,
byłam oczywiście zasmucona tragediami, o których słyszałam, ale nadal istniał
jakiś dystans między tym, co było w wiadomościach, a moim codziennym życiem. To
nie było namacalne, dopóki nie kazali mi zasiąść na tapicerowanym tronie przed
Netflixem na wiele dni, do tego strasząc mnie grzywną za wyjście z domu w
wysokości całej zawartości pieczołowicie ciułanej kwoty na podróże ze świnki
skarbonki. Wtedy do mnie dotarło, że to nie w kij pierdział.
Wydaje mi się, że podobnie jest ze zmianami klimatu. Wszyscy
niby wiedzą, że spowodują one konflikty i klęski żywiołowe, ale nie sądzę,
abyśmy byli w pełni świadomi tego, co to wszystko oznacza w odniesieniu do
naszego życia, dopóki sami nie dostaniemy choroby płuc przez smog.
Epidemia koronawirusa telepnęła światem, dopiero wtedy, gdy odebrała
coś lub kogoś każdemu z nas. Nagle zatrzymała fabryki, tłoczne lotniska i
głośne knajpy. Wreszcie jest czas na wyspanie się, na rozmowę z człowiekiem,
który jest podobno od dziesięciu lat twoim małżonkiem, na wypicie porannej kawy
bez pośpiechu, na posłuchanie ze zrozumieniem, co właściwie mówią politycy, oglądanie
po raz sto pięćdziesiąty piąty ulubionych Gwiezdnych Wojen i pieczenie sernika.
Z tymże… doba zawsze miała 24 godziny, ale wolało się spędzać ją w większości w
pracy zarabiając pieniądze, za które czasu, którego zabrakło na te rzeczy,
które się naprawdę lubi robić, już nigdy się nie odkupi.
Niektórzy może faktycznie przyjrzą się swoim od dawna
upychanym w odmętach serca i umysłu lękom i pragnieniom, niektórzy może faktycznie
po tym wszystkim rzucą korpo i wyjadą w Bieszczady. Ale nie będzie ogólnoświatowej
rewolucji w myśleniu. Nie nastaną nowe, lepsze czasy. Nazwijcie mnie czarnowidzem, wieczną pesymistką i sfrustrowaną
marudą, proszę uprzejmie, biorę to na klatę.
Środowisko naturalne nie będzie miało od nas oddechu zbyt
długo. Nie martwcie się, wszystko wróci do „normy”, czyli gdy nie będzie już potrzeby
„jednoczyć się w obliczu zagrożenia”, znowu będą lepsi i gorsi. Znowu będziemy
narzekać na NFZ i niemiłego sprzedawcę w Żabce. Ludzie pozbawieni wcześniejszego, komfortowego trybu życia, do którego przywykli przez lata, szybko wrócą do myślenia tylko o
sobie, prędkiego odrabiania pochłoniętych siedzeniem w domu zasobów
finansowych i własnej wygody oraz jak żadne inne stworzenie, eksploatowania
własnego domu, którym jest planeta, na której żyją.
Bo skoro życie jest takie krótkie i załatwić może mnie jakiś
wirus w każdej chwili, to czemu mam nie brać z niego ile wlezie? Pomyślało 7,5
miliarda ludzi. Jak zmienić myślenie 7,5 miliarda ludzi? Nie da się. Niech
skonam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz