Co to za różnica jaka jest pora roku, w Italii miesiąc i tak się zmienia tylko w kalendarzu, a mandarynki na drzewach zawsze dają sobie świetnie radę. Na lotnisku słyszę: "Jak przyjadę z Rzymu o 5kg grubsza, proszę mnie nie oceniać". Koniec kropka w tym temacie. Siedzim, lecim, ciao ciao Warszawao!
Ok. Zjadłam. To gdzie teraz idziemy jeść?
Włochy, Republika Włoska (wł. Pizzaland) - państwo położone w Europie Południowej, na Półwyspie Apenińskim. Tak powinno brzmieć pierwsze zdanie opisu tego kraju w Wikipedii. Na serio, no nie gadaj, jak słyszysz Włochy, myślisz pizza. Co tam Papież, Koloseum i Michał Anioł... Człowiekowi ledwo po przekroczeniu granic tego kraju z automatu jakoś tak drugi żołądek wyrasta. Zmutowane wirusy w powietrzu, czy co? Dziwna to sprawa.
Bożunciu najsłodszy, co tu się dziwić, Włosi to ludzie żyjący w kraju parmiggiano reggiano płynącym. I to w cenie tylko 10 euro za kilogram. Tak właśnie wyobrażaliśmy sobie inaugurację pobytu w Rzymie - relaksacyjna kąpiel w parmezanie. Łazimy w kółko, korzystając z unijnego roamingu i guglamy miejsca, które na oko podołają nalotowi szarańczy z Polski. Wygłodniali lądujemy w zatłoczonej knajpie przy Koloseum, zamawiamy pizzę i lasagne. Siadamy na zewnątrz. Uwielbiam jeść na zewnątrz. Dziwnie mi było, bo nie musiałam chodzić w kombinezonie narciarskim jak to w Polsce chciałoby się zrobić w listopadzie. Żółciutka i okragła jak słoneczko picka pojawia się przede mną z prędkością światła. Biorę gryza, a serowa fala endorfinowa uderza mi do głowy. Cieniuśkie ciasto, sos pomidorowy i ser. Felicità i płynę tą rzeką szczęśliwości.
Chociaż i tak jeszcze naładowani kaloriami z wczoraj, w dobrych humorach lecimy w te pędy na śniadanie na dzień drugi. A czo to? Gdzie jajecznica na boczku, heee?! A no ni ma i nie będzie. Bo co kraj to obyczaj i zachowywać się w obcym kraju trzeba. Śniadanie się jada czasem. A jak już to nad gazetą, na stojąco i na głośno rozprawiając ze spotkanymi w kolejce po ciastko nieznajomymi. Rzymianie z umiłowania do przetworzonych węglowodanów, nazywają siebie mistrzami pasticcerii, które o zgrozo masz w ich mieście co 20 kroków. Zjadam oczami te wszystkie croissanty, bomboloni i sfogliatelle, ostatecznie wybieram tylko jedno, chociaż cierpię katusze i prawie obśliniam szybkę gablotki. Gdy dziękuję za podanie mi starannie wyselekcjonowanego kąska, sympatyczny pan zza lady powtarza do mnie jedyne dwa słowa jakie rozumiem po włosku, czyli "Grazie, Bella". Wszystko popijam obowiązkowo cappuccino. Czuję się jak prawdziwa Włoszka. Tylko bez płaszcza od Prady, ale daję radę.
Dolce vita.
Dolce vita.
Ponieważ jedzą ser i białą mąkę w skandalicznej ilości, są nie tylko uśmiechnięci, ale i szczupli. Diluj z tym. Takie włoskie geny albo przemiana materii podkręcona dostępem do światła słonecznego przez cały rok. Spoko, ja też nie rozumiem. Tak, czy siak, Rzym to nie miasto dla fit świrów, zwłaszcza, gdy zasuwasz rundkę wzdłuż Tybru i jedyne o czym marzysz to solidne panini. Ewentualnie jak nie na pasticcerię dwadzieścia cztery na dobę, na pewno trafisz na lodziarnię (sto) dwadzieścia cztery smaki. Umęczeni po całym dniu pieszych wędrówek wchodzimy do miejsca z szyldem "Gelateria" i... oczom nie dowierzamy! Jakież to piękne miejsce! Od razu zauważam, że to nie byle lodziarenka i to nie tylko po długości kolejki. Patrzę na to oddychające, przestronne wnętrze z wysokim sufitem i marmurowymi ścianami ozdobionymi stareńkimi fotografiami i plakatami. Przyglądam się plakatom - od 1880 roku tradycyjna, wielopokoleniowa firma. Tak na marginesie, Włosi już mieli lody, my nie mieliśmy prądu. No! Ale wracając do kwestii ważnych, o ich cannolo, które napełniają ricottowym kremem na twoich oczach nawet nie wspomnę. I dziwnie się patrzą, jak mówisz, że chcesz lody bez bitej śmietany. Wiedzą, że jest per-fek-cyj-na i nakładają ją łyżkami. Weź ze śmietaną.
Potem mnie znów pogonili z powrotem wzdłuż rzeki. To było tzw. gelato guilt. Do tej pory wolę wierzyć, że jednak je spaliłam.
Gelateria Fassi, Via Principe Eugenio 65. To tam.
Ten włoski vibe.
Jadąc do Rzymu miałam o nim niebezpieczne wyobrażenia, których się naoglądałam na obrazkach. Można się rozczarować. Ale się to nie udało. Ani w przypadku wyjątkowego klimatu, ani syfu i tłoku w komunikacji, ani gości po czterdziestce wystrojonych w kaszmirowe szaliczki i markowe pantofle, ani w przypadku chrupkości brzegów pizzy, ani obecności jakimś cudem wciśniętych w kamieniczki restauracyjek, gdzie jada się przy maleńkim stoliczku z powiewewającym na wietrze obrusem w czerwono-białą kratkę. I tak ponownie wygłodniała szarańcza zdolna ogryźć do gołej kostki pół miasta zabłądziła między tymiże kamieniczkami w poszukiwaniu źródła żerowania i natrafiła na miejsce właśnie jak z obrazka. Gotował wesoły Włoch w białym fartuchu odstającym na jego wielkim brzuchu, obrusy były w kratę i porcje jak u babci wraz z deserem, którego wcale nie zamawiałam. Został postawiony bez słowa przed naszymi nosami, tak jak babcia dolewa ci sosu na talerz w niedzielny obiad nie pytając się nawet czy chcesz. Zapłaciliśmy z konkretną nawiązką, bo po pierwsze, zjedliśmy im całą miskę parmezanu i było nam wstyd, a po drugie chociaż najadłam się lazanią na zaś na trzy dni w przód, to miałam zamiar tam wrócić na drugi dzień na carbonarę. No dobra... i pizzę. I pachnącą zupę z soczewicy. I sałatkę z ośmiornicą. A, i nie oceniaj mnie, bo na wino też. Bierzcie wino domowe. A, i w sumie na najlepszą jaką jadłam w życiu frittatę z cukinią oraz tiramisu, których wcale nie zamawiałam.
Czuję się jak w domu. Albo nawet lepiej niż jak w domu, bo w domu mam praktycznie pusto w lodówce.
Czuję się jak w domu. Albo nawet lepiej niż jak w domu, bo w domu mam praktycznie pusto w lodówce.
La Forchetta d'Oro, Via di S. Martino Ai Monti 40.
Ej, są tanie bilety, może one way ticket?
Były i Forumy Romanumy i Koloseumy i Watykany, czyli niezbędnik turystów, największej zarazy tego kraju, ale wolę zatrzymać się przy nieoczywistych obserwacjach. Jest jeszcze jedna, taka, że chyba pierwszy raz w historii mojego ponoć niezbyt jeszcze długiego żywota zdarzyło mi się przespać jedną noc w nieznanym mieście, aby rano wychodząc na zewnątrz i wdychając powietrze stwierdzić, że mogłabym tu mieszkać. Tak było z Rzymem właśnie. Zobaczyłam tylko jakiś 1% i mam niedosyt kurde. Przypadek? Nie sądzę.
A Wam jakie miejsca, które odwiedziliscie w życiu najbardziej zapadły w pamięci?
Rzym ma coś w sobie, to prawda :) Fajne zdjęcia
OdpowiedzUsuń