Safari oznacza podróż. Ku wolności.
Godzina 05:30 rano, jeszcze ciemno, bo dzień na równiku trwa od 6-tej do 6-tej. Wsiadam do rozklekotanej Toyoty z napędem 4x4, w której ja samotna rodzynka spędzę następne dwa dni z dwiema parami znajomych. Oj tam, dupa z tym, sama-niesama dziarsko poprawiam kapelusz na głowie i pasek od Canona na szyi. Śmierdzę niemiłosiernie Muggą na komary, ale co z tego - jadę na safari, na malarię pochoruję se później. Telepiemy się przez okoliczne wioski przy głównej drodze prowadzącej do Mombasy. Gwarne życie przy akompaniamencie klaksonów już się dawno rozpoczęło w blaszanych straganach, a handel kokosami, mango i starymi dętkami od roweru kwitnie w najlepsze. Trzymaj, łapaj, padnij! Kto jedzie, ten jedzie i wyprzedza na trzeciego, a kto nie jedzie, ten stoi - to jedyne zasady ruchu drogowego obowiązujące w Kenii. Bierz miejscowego kierowcę, a jak nie, to przed wyjazdem lepiej nie zapomnij odmówić ze trzy Zdrowaśki na zaś i zapakować do bagażu znicza. Na swój grób. Nasz kierowca ma na imię Pascal i jest spoko ziomem.
No nic nie zrobisz człowieku, wszystkie drogi z Południowego Wybrzeża prowadzą do Mombasy więc musisz podjąć heroiczną próbę przeciśnięcia się przez jej ulice nie zabijając niechcący na trasie jakiegoś przechodnia, który sobie po prostu lezie środkiem, bo może. W tym mieście przejście dla pieszych jest absolutnie zbędnym wynalazkiem. Podobnie jak i most więc nareszcie docieramy na sławietny prom w Mombasie. Ludziów jak mrówków, no i znów są mili, jak na złość. Przylepiam swoją spoconą facjatę do szyby naszej kosmicznej komety z napędem na cztery koła, bo widzę Kenijkę w żółtej jak słońce sukni. Zazdroszczę jej pięknej, ciemnej skóry, bo taki bledziuch jak ja w żółtym wygląda jak wyliniały kurczak. Dłuższą chwilę obserwuję jak zręcznie zawija swojego synka w chustę. Taki dziecio-plecak. Spotykamy się wzrokiem. I nagle ona się do mnie uśmiecha i mi macha. Odwzajemniam uśmiech i po chwili doznaję szoku kulturowego - ja jak jadę rano do roboty to jedyne co dostanę od innego Homo Sapiens w stołecznym autobusie Zarządu Komunikacji Miejskiej to chłodne spojrzenie treści: "HĘ? Masz problemy psychiczne, czy coś?" Trochę szkoda, bo tylko chciałam powiedzieć, że ci ptak zrobił kupę na bluzkę.
Jedziemy kilka dobrych godzin. Trochę kimam z upału, ale nie zabardzo, bo od jakiś dwudziestu lat budują drogę za Mombasą i przez dobre naście kilometrów musimy jechać po takich kocich łbach, że roczny zapas Aviomarinu to byłoby zdecydowanie za mało. Kiedy wreszcie przekraczamy granicę Tsavo East, malowniczego, dzikiego parku narodowego, gdzie obiecali nam safari jak z National Geographic, kończy się niszczycielski wpływ człowieka i zalega przyjemna cisza. Nagle przed naszymi oczyma stają drzewa akacjowe, ogromne opuncje i ruda jak mój łeb ziemia. Jedziemy wgłąb parku, a ja czuję się jak w filmie przyrodniczym. Niesamowite. Są słonie! Drzemy japy do Pascala, żeby zatrzymał samochód. Na pewno wystraszyliśmy wszystkie stada antylop w promieniu 10 km. Fotografuję jak szalona. Po drodze widzimy jeszcze żyrafy wysokości szafy, albo trzech. Antylopy, gazele i czarne zebry w białe paski (ha, zagadka rozwikłana!) Napotykamy lwice przy drodze. Wyłączamy silnik. Przedziwny i piękny krajobraz zmienia się wraz z pokonywanymi przez nas długimi kilometrami, które w Afryce są jakieś takie dłuższe. Bujna zieleń przemienia się w bezkresne trawiaste równiny, aby później zaskoczyć wysuszoną glebą z kilkoma kępkami roślinek i samotnym baobabem pośrodku.
Zmęczeni wcinamy lunch w hotelu na środku sawanny, gdzie spędzimy dzisiejszą noc: ryba, ryż, warzywa i obowiązkowo mango na deser. Cholera, znowu ten sok z marakuji. Piję hektolitry. Dla mnie doświadczenie jedzenia w Kenii to była eksplozja nowych smaków, które spodobałyby się zwłaszcza amatorom sycących dań, aromatycznych sosów i wyrazistych przypraw. Czasem jadłam coś nie wiedząc nawet co jem, jednak jednego jestem pewna - było to pyszne. I a propos ukochanych pyr, to powiem tyle - oni wiedzą jak je przyrządzać na milion sposobów, a najlepsze były takie smażone talarki w nie-wiem-z-czego cieście z sosem tamaryndowym. Ponieważ ku memu ukontentowaniu, szef kuchni mojego hotelu, którego miałam przyjemność osobiście blisko poznać, jest Hindusem, pewnego wieczoru dostałam od niego osobistego kelnera, świeżą wodę z kokosa i indywidualnie przygotowane, indyjskie, piekielne curry z krabem. Takim ze szczypcami, w pikantnym sosie z kurkumą, kminem i kolendrą. Nieprawdopodobne doznanie. To właśnie w Kenii pierwszy raz w życiu jadłam okrę, ośmiornicę i kraba.
Najbardziej jednak zapadł mi w pamięć smak Wasini, o której wspominałam już w poprzednim poście. Przypływamy na wyspę, gdzie wita nas serdeczny, bardzo ubogo ubrany Keniczyk i zaprasza do przystrojonego kwiatami stołu w miejscowej restauracji przy plaży. Wcinam kraba i pieczoną rybę z kokosowym ryżem, chlebkami chapati i najpyszniejszym sosem pomidorowo-kokosowym, jaki w życiu jadłam patrząc na rajski ocean i kołyszące się na nim rybackie łódeczki z mangowego drzewa.
Po południu ruszamy na drugi game drive. Słońce chyli się ku zachodowi, a my dojeżdżamy do podnóża gór. Patrzę na stado czerwonych słoni, które mam w odległości jakiś 5 metrów, ciepły wiatr owiewa mi twarz i oddycham głęboko... Ogromne słońce za moment zniknie za majestatycznymi wzgórzami, a mi łzy nabiegają do oczu. Przychodzi mi do głowy myśl: To co widziałam w zoo to jakaś zabiedzona karykatura. Właśnie stoi przede mną zdrowy, piękny słoń. Mieszkający w swoim domu. Szczęśliwy. Wolny. A ten słoń w zoo, to taka metafora...
Bajasz, że jesteś wolnym człowiekiem, bo ktoś ci tak napisał w konstytucji, ale w istocie to nieprawda. Bo prawda jest taka, że jesteś uwiązany. Do mentalności kraju w którym mieszkasz, do norm społecznych, do jakiś narzuconych ci wymagań. Nie wiesz tak naprawdę co to jest żyjąc zamkniety w polskiej, małostkowej rzeczywistości i tym ksenofobicznym zaduchu. W kraju, na fladze którego powinna widnieć twarz malkontenta. Siedzisz w tym i podświadomie... stajesz się taki sam - jesteś taką pesymistyczną, leniwą kluchą i marudą. Auć, wybacz. Nie jesteś sobą, jesteś taki jak wszyscy.
I patrz jak wygląda Twój dzień - spełniasz codziennie czyjeś oczekiwania. Ciągle coś musisz. Bo tak jest dobrze. Bo tak trzeba i wypada. Bo jak nie to co? Jak mnie to wkurza!
Sam sobie również narzucasz ograniczenia, które w rzeczywistości są czyjeś, bo ktoś Ci je kiedyś wpoił. Ktoś powiedział, że na coś nie zasługujesz? Że Ci nie wolno? Więc poddajesz się na starcie. Nawet nie próbujesz sięgnąć po to czego chcesz, bo myślisz, że nie dasz rady. Dałeś sobie to wmówić! I czyje wymagania spełniasz tak naprawdę? Jego, a nie swoje! Nie dajesz sobie szansy, aby być szczęśliwym. Nie ma nic gorszego. Wywal to wszystko za siebie i zastanów się jak tak naprawdę ważne dla Ciebie jest co TY czujesz, czego TY najbardziej chcesz?
Nie bądź jak ten słoń w zoo, którego ktoś zamknął. Bądź jak słoń na wolności. Wolność to życie po swojemu.
Godzina 05:30 rano, jeszcze ciemno, bo dzień na równiku trwa od 6-tej do 6-tej. Wsiadam do rozklekotanej Toyoty z napędem 4x4, w której ja samotna rodzynka spędzę następne dwa dni z dwiema parami znajomych. Oj tam, dupa z tym, sama-niesama dziarsko poprawiam kapelusz na głowie i pasek od Canona na szyi. Śmierdzę niemiłosiernie Muggą na komary, ale co z tego - jadę na safari, na malarię pochoruję se później. Telepiemy się przez okoliczne wioski przy głównej drodze prowadzącej do Mombasy. Gwarne życie przy akompaniamencie klaksonów już się dawno rozpoczęło w blaszanych straganach, a handel kokosami, mango i starymi dętkami od roweru kwitnie w najlepsze. Trzymaj, łapaj, padnij! Kto jedzie, ten jedzie i wyprzedza na trzeciego, a kto nie jedzie, ten stoi - to jedyne zasady ruchu drogowego obowiązujące w Kenii. Bierz miejscowego kierowcę, a jak nie, to przed wyjazdem lepiej nie zapomnij odmówić ze trzy Zdrowaśki na zaś i zapakować do bagażu znicza. Na swój grób. Nasz kierowca ma na imię Pascal i jest spoko ziomem.
No nic nie zrobisz człowieku, wszystkie drogi z Południowego Wybrzeża prowadzą do Mombasy więc musisz podjąć heroiczną próbę przeciśnięcia się przez jej ulice nie zabijając niechcący na trasie jakiegoś przechodnia, który sobie po prostu lezie środkiem, bo może. W tym mieście przejście dla pieszych jest absolutnie zbędnym wynalazkiem. Podobnie jak i most więc nareszcie docieramy na sławietny prom w Mombasie. Ludziów jak mrówków, no i znów są mili, jak na złość. Przylepiam swoją spoconą facjatę do szyby naszej kosmicznej komety z napędem na cztery koła, bo widzę Kenijkę w żółtej jak słońce sukni. Zazdroszczę jej pięknej, ciemnej skóry, bo taki bledziuch jak ja w żółtym wygląda jak wyliniały kurczak. Dłuższą chwilę obserwuję jak zręcznie zawija swojego synka w chustę. Taki dziecio-plecak. Spotykamy się wzrokiem. I nagle ona się do mnie uśmiecha i mi macha. Odwzajemniam uśmiech i po chwili doznaję szoku kulturowego - ja jak jadę rano do roboty to jedyne co dostanę od innego Homo Sapiens w stołecznym autobusie Zarządu Komunikacji Miejskiej to chłodne spojrzenie treści: "HĘ? Masz problemy psychiczne, czy coś?" Trochę szkoda, bo tylko chciałam powiedzieć, że ci ptak zrobił kupę na bluzkę.
Jedziemy kilka dobrych godzin. Trochę kimam z upału, ale nie zabardzo, bo od jakiś dwudziestu lat budują drogę za Mombasą i przez dobre naście kilometrów musimy jechać po takich kocich łbach, że roczny zapas Aviomarinu to byłoby zdecydowanie za mało. Kiedy wreszcie przekraczamy granicę Tsavo East, malowniczego, dzikiego parku narodowego, gdzie obiecali nam safari jak z National Geographic, kończy się niszczycielski wpływ człowieka i zalega przyjemna cisza. Nagle przed naszymi oczyma stają drzewa akacjowe, ogromne opuncje i ruda jak mój łeb ziemia. Jedziemy wgłąb parku, a ja czuję się jak w filmie przyrodniczym. Niesamowite. Są słonie! Drzemy japy do Pascala, żeby zatrzymał samochód. Na pewno wystraszyliśmy wszystkie stada antylop w promieniu 10 km. Fotografuję jak szalona. Po drodze widzimy jeszcze żyrafy wysokości szafy, albo trzech. Antylopy, gazele i czarne zebry w białe paski (ha, zagadka rozwikłana!) Napotykamy lwice przy drodze. Wyłączamy silnik. Przedziwny i piękny krajobraz zmienia się wraz z pokonywanymi przez nas długimi kilometrami, które w Afryce są jakieś takie dłuższe. Bujna zieleń przemienia się w bezkresne trawiaste równiny, aby później zaskoczyć wysuszoną glebą z kilkoma kępkami roślinek i samotnym baobabem pośrodku.
Zmęczeni wcinamy lunch w hotelu na środku sawanny, gdzie spędzimy dzisiejszą noc: ryba, ryż, warzywa i obowiązkowo mango na deser. Cholera, znowu ten sok z marakuji. Piję hektolitry. Dla mnie doświadczenie jedzenia w Kenii to była eksplozja nowych smaków, które spodobałyby się zwłaszcza amatorom sycących dań, aromatycznych sosów i wyrazistych przypraw. Czasem jadłam coś nie wiedząc nawet co jem, jednak jednego jestem pewna - było to pyszne. I a propos ukochanych pyr, to powiem tyle - oni wiedzą jak je przyrządzać na milion sposobów, a najlepsze były takie smażone talarki w nie-wiem-z-czego cieście z sosem tamaryndowym. Ponieważ ku memu ukontentowaniu, szef kuchni mojego hotelu, którego miałam przyjemność osobiście blisko poznać, jest Hindusem, pewnego wieczoru dostałam od niego osobistego kelnera, świeżą wodę z kokosa i indywidualnie przygotowane, indyjskie, piekielne curry z krabem. Takim ze szczypcami, w pikantnym sosie z kurkumą, kminem i kolendrą. Nieprawdopodobne doznanie. To właśnie w Kenii pierwszy raz w życiu jadłam okrę, ośmiornicę i kraba.
Najbardziej jednak zapadł mi w pamięć smak Wasini, o której wspominałam już w poprzednim poście. Przypływamy na wyspę, gdzie wita nas serdeczny, bardzo ubogo ubrany Keniczyk i zaprasza do przystrojonego kwiatami stołu w miejscowej restauracji przy plaży. Wcinam kraba i pieczoną rybę z kokosowym ryżem, chlebkami chapati i najpyszniejszym sosem pomidorowo-kokosowym, jaki w życiu jadłam patrząc na rajski ocean i kołyszące się na nim rybackie łódeczki z mangowego drzewa.
Po południu ruszamy na drugi game drive. Słońce chyli się ku zachodowi, a my dojeżdżamy do podnóża gór. Patrzę na stado czerwonych słoni, które mam w odległości jakiś 5 metrów, ciepły wiatr owiewa mi twarz i oddycham głęboko... Ogromne słońce za moment zniknie za majestatycznymi wzgórzami, a mi łzy nabiegają do oczu. Przychodzi mi do głowy myśl: To co widziałam w zoo to jakaś zabiedzona karykatura. Właśnie stoi przede mną zdrowy, piękny słoń. Mieszkający w swoim domu. Szczęśliwy. Wolny. A ten słoń w zoo, to taka metafora...
Bajasz, że jesteś wolnym człowiekiem, bo ktoś ci tak napisał w konstytucji, ale w istocie to nieprawda. Bo prawda jest taka, że jesteś uwiązany. Do mentalności kraju w którym mieszkasz, do norm społecznych, do jakiś narzuconych ci wymagań. Nie wiesz tak naprawdę co to jest żyjąc zamkniety w polskiej, małostkowej rzeczywistości i tym ksenofobicznym zaduchu. W kraju, na fladze którego powinna widnieć twarz malkontenta. Siedzisz w tym i podświadomie... stajesz się taki sam - jesteś taką pesymistyczną, leniwą kluchą i marudą. Auć, wybacz. Nie jesteś sobą, jesteś taki jak wszyscy.
I patrz jak wygląda Twój dzień - spełniasz codziennie czyjeś oczekiwania. Ciągle coś musisz. Bo tak jest dobrze. Bo tak trzeba i wypada. Bo jak nie to co? Jak mnie to wkurza!
Sam sobie również narzucasz ograniczenia, które w rzeczywistości są czyjeś, bo ktoś Ci je kiedyś wpoił. Ktoś powiedział, że na coś nie zasługujesz? Że Ci nie wolno? Więc poddajesz się na starcie. Nawet nie próbujesz sięgnąć po to czego chcesz, bo myślisz, że nie dasz rady. Dałeś sobie to wmówić! I czyje wymagania spełniasz tak naprawdę? Jego, a nie swoje! Nie dajesz sobie szansy, aby być szczęśliwym. Nie ma nic gorszego. Wywal to wszystko za siebie i zastanów się jak tak naprawdę ważne dla Ciebie jest co TY czujesz, czego TY najbardziej chcesz?
Nie bądź jak ten słoń w zoo, którego ktoś zamknął. Bądź jak słoń na wolności. Wolność to życie po swojemu.
Okna mojego pokoju wychodziły na wodopój, gdzie następnego poranka, o świcie, ujrzałam gigantyczne wschodzące słońce i stadko antylop, które bezszelestnie piło wodę z jeziorka. Biorę długi prysznic, a spływająca ze mnie woda jest ruda od pyłu. Słyszę w oddali trąbienie słonia. Jutro czeka mnie wspaniała droga powrotna przez Tsavo do Diani.
Ludzie wybałuszają na mnie oczy - Patrycja, ty to jesteś twardy zawodnik! Jeden dzień odpoczynku i ruszam na kolejną wyprawę. Płynę tradycyjnym afrykańskim dhow'em wzdłuż wybrzeża wyspy Wasini, a teraz zamknij oczy i wyobraź sobie tropikalną wyspę - taki właśnie widok miałam przed oczyma, a najprawdziwsze delfiny odprowadzają nas do samej rafy. Dostaję kapok, maskę i wskakuję do oceanu ciepłego jak zupa. Obdzieram sobie przy tym solidnie nogę o łódź. Sierota ja (ej, ktoś przed chwilą mówił, że tu są rekiny?) Oceaniczna sól wyżera mi ranę, ale ja i tak nic nie czuję, bo widok rekopensuje mi wszystko. Zanurzam głowę i widzę ogromne różowe koralowce. Łzy płyną mi z oczu do maski. Zobaczyć rafę koralową - odhaczam z listy "Rzeczy do zrobienia w życiu".
Na Wasini są dwie wioski. Nie ma internetu. Nie ma czasu na głupoty. Jest do jedzenia to, co da ocean, jest urodzajna, tropikalna roślinność. I spokojne życie. Z dala od koszmarów życia ucywilizowanego.
Wracam do hotelu. Pierwszy tydzień wyjazdu przeleciał w oka mgnieniu, ale na szczęście mam jeszcze drugi. Siedzę już kolejny dzień na tym leżaku i tak sobie myślę, że mi się w sumie chyba trochę nudzi. Więc poszłam snurkować na przeciwko hotelu. Dzień jak co dzień. Pływa ze mną młody Kenijczyk, przedstawia się jako Kuku, wyławia i pokazuje nam różne morskie stwory. Dotykam jeżowca i karmię ławiczki pasiastych rybek. Kuku daje mi do ręki szpiczastą muszelkę - patrzę, a z niej gramoli się przecudnej urody krab - elektryczno-błękitny, z żółtymi oczkami i czerwonymi szczypcami. Ktoś wziął kredki i go pokolorował. Na bank.
Jest koniec wyjazdu, ciepły wieczór, zachód słońca i miła bryza, ocean szumi kojąco, a ja siedzę na białym piasku i płaczę. Już wiem co się stanie, jak wrócę. I jest mi bardzo przykro.
No i jestem z powrotem tutaj. Boże, tyle mam jeszcze w życiu do zrobienia...
W Kenii odkryłam w sobie pokłady odwagi, o których do tej pory nie wiedziałam. Umocniłam swoją pewność siebie i uwierzyłam w to, że warto robić WSZYSTKO, aby spełniać marzenia. Nie żałuję samotnej podróży, nie żałuję wydanych pieniędzy, nie żałuje niczego. Z wyjątkiem jednego - że trzeba było wrócić ze świata Hakuna Matata do tej dosłownie szarej i smutnej jak ja Warszawy, gdzie moje życie nagle potoczyło sie nie tak jak najbardziej bym pragnęła.
Ale wiesz co? Dam radę. Zawsze daję. To gdzie jedziesz ze mną za rok?
Dziękuję OGUTU SAFARI za przygodę życia.
W Kenii odkryłam w sobie pokłady odwagi, o których do tej pory nie wiedziałam. Umocniłam swoją pewność siebie i uwierzyłam w to, że warto robić WSZYSTKO, aby spełniać marzenia. Nie żałuję samotnej podróży, nie żałuję wydanych pieniędzy, nie żałuje niczego. Z wyjątkiem jednego - że trzeba było wrócić ze świata Hakuna Matata do tej dosłownie szarej i smutnej jak ja Warszawy, gdzie moje życie nagle potoczyło sie nie tak jak najbardziej bym pragnęła.
Ale wiesz co? Dam radę. Zawsze daję. To gdzie jedziesz ze mną za rok?
Dziękuję OGUTU SAFARI za przygodę życia.
Super wyprawa. Wspaniałe zdjęcia. Jestem pod wrażeniem relacji. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję i również pozdrawiam! Jeszcze należy spodziewać się czegoś kenijskiego w następnym poście! :)
Usuń